światło odbite
Jak zostać najlepszym księgarzem między Krakowem, a Lwowem.
Historia Firmy „Antykwariat i Księgarnia Zbigniewa Oprządka”
w dziewięciostronicowym skrócie.
Opracowanie rozmowy i wstęp: Aleksandra Karmelita
Nagranie poniżej to zapis pejzażu dźwiękowego Antykwariatu. Polecam włączenie go jako podkładu akustycznego do czytania tekstu :-)
Są różne księgarnie. Takie, w których comiesięczna ekspozycja musi się pokrywać
z dostarczanym odgórnie schematem ułożenia książek na stołach wystawowych, wymyślanym przez specjalistów od spraw nazywanych po angielsku, takich jak branding, public relations i tym podobne. W takich księgarniach pracują świeżo upieczeni absolwenci studiów kulturoznawczych, co to zatrzymali się tu na umowę – zlecenie dopóki nie znajdą czegoś lepszego. Niektórym nawet się podoba i zostają jako kierownicy działów, a potem sami mają angielskie określenia na wykonywane przez siebie czynności i stopkę RODO pod nazwiskiem w mailu, co przydaje powagi służbowej korespondencji. Są też księgarnie katolickie, gdzie obok Biblii można kupić różaniec,
a sezonowo nawet opłatek. Istnieją też małe księgarenki przy starych rynkach prowincjonalnych miast, nie zsieciowane, uzupełniające asortyment o artykuły papiernicze i podręczniki, żeby czymś zapełnić luki w obrocie literaturą bardziej lub mniej piękną. W takich księgarniach pracuje pani Irena z córką ale pracuje im się coraz trudniej, bo ludzie nie czytają tyle, co dawniej. Poza tym, ci z grupy pierwszej mają nazwy stanowisk po angielsku i stopkę w mailu, a pani Irena z rzeczy po angielsku ma tylko fanpejdża z setką floresów, którym zajmuje się córka, Justyna. Są też, i owszem, księgarnie – antykwariaty, powstające i kończące działalność w tym samym roku, próbujące przez kilka miesięcy budować genius loci z kurzu na grzbietach książek ułożonych w kartonach po bananach (te po bananach są najmocniejsze). Pojawiają się
w podziemiach dworców kolejowych, które jeszcze nie stały się galeriami handlowymi, na skutek ambitnego pomysłu Młodego Człowieka i dotacji z Urzędu Pracy, ale szybko się kończą bo konkurencja duża, a ludzie wiecznie się śpieszą i nie mają czasu zaglądać po drodze, więc Młody Człowiek, początkowo pełen zapału, sam przestaje wierzyć we własny biznesplan.
Jak wskazują powyższe argumenty – prowadzenie interesu książkowego to, w czasach zwanych dzisiejszymi, nie jest zajęcie dla wolnych duchów i idealistów. „Takie są realia,
a życie to nie bajka” - powiedziałaby pani Irena swojej wnuczce, kierując młodą ku ekonomii zamiast filologii polskiej. Jednakowoż, rzeczywistość, (usłyszałam to na antenie Programu 3 Polskiego Radia jakieś 15 – 20 lat temu i bardzo lubię ja powtarzać), jest bardziej skomplikowana. Bardziej, niż rynkowe prawa popytu i podaży, niż kapitalistyczna przewaga potentatów wobec swobodnych graczy rynku samozatrudnienia, czy wreszcie – niż uprzykrzone realia. Wydaje się wręcz, że rzeczywistość jest mocno zależna od siły wyobraźni i odpowiednia jej moc pozwala z łatwością i gracją ślizgać się pomiędzy sloganami wyznaczającymi trendy danej epoki. Może jest w tym coś jeszcze; coś, co można określić powołaniem, wiernością intuicji, uporem trzymania się własnej drogi życiowej. To wszystko daje wynik w postaci istnienia miejsc wyłamujących się z kanonu realiów istniejących obiektywnie, miejsc w których rzeczywistość sama dopasowuje się do potrzeb i ktoś kto podejmie próbę przyjrzenia się procesowi powstawania i trwania takiego miejsca konstatuje ze zdziwieniem, że chyba więcej tu metafizyki niż rynkowych praw. Są to zawsze miejsca osobiste, zdające się żyć własnym życiem, a przy tym tak bardzo nasączone osobowością ich właścicieli i tak bardzo wyciskające swój ślad w ich osobowości, że zrastają się ze sobą - miejsce i człowiek. Nie sposób pomyśleć jedno bez drugiego.
Takim miejscem jest Antykwariat i Księgarnia Zbigniewa Oprządka w Krośnie. Powyższy wywód jest wstępem do opowieści o tym, jak zostać „Najlepszym księgarzem między Krakowem i Lwowem”. Zacytowana opinia na temat pana Zbigniewa pochodzi od Stanisława Krycińskiego, wieloletniego badacza historii Podkarpacia, autora wielu książek na temat dziejów pogranicza. Dane do analizy pozyskałam drogą rozmowy przeprowadzonej pewnego wczesnowiosennego popołudnia 2021 roku, spędzonego
w antykwariacie. Świadkami tego zdarzenia byli bohaterowie szerokiego wachlarza gatunków literackich różnych krajów i kontynentów, a także przewijający się podczas nieśpiesznego dialogu goście, klienci i przyjaciele Antykwariatu. Aby wprowadzić Państwa jeszcze ładniej w świat przedstawiony, dodajmy: Rzecz dzieje się przy ulicy Portiusa, w Krośnie (woj. Podkarpackie), na parterze starej kamienicy, której pozostałe dwa piętra zajmuje Biuro Wystaw Artystycznych.
Nie zawsze tak było. Czasy bywały lepsze i gorsze, lata prosperity przeplatały się z latami chudymi. Raz było na chleb i kawior, a raz trzeba było do Krosna z niewielkiej miejscowości w Beskidzie Niskim, gdzie mieszkają państwo Oprządkowie, jeździć stopem. Tak od trzydziestu lat, czyli, w upraszczającym skrócie, od początku III RP, choć historia, jak to w podobnych wypadkach, sięga głębiej, a jej główny bohater, pan Zbigniew, uparcie twierdzi, że od samego początku Antykwariat i Księgarnia, to radość
i świetna zabawa. A zatem – jak? Jak to się mogło stać? Oddam już głos Bohaterowi opowieści.
To będzie opowieść o antykwariacie, który rósł od pierwszych książek, przewożonych pociągami w plecaku. Rozrastał się i pęczniał, aż się nie mieścił w plecaku ani na przenośnym stoisku. Będzie to też opowieść o antykwariuszu, bo, jak już mówiłam, właściciela i miejsce łączy relacja bardzo ścisłych powiązań. Spróbujemy z opowieści wyekstrahować przepis na istnienie fenomenów. Ale po kolei. Każdy przepis ma określoną kolejność wykonywania działań.
Makulatura
Kiedyś, jako chłopak, zbierałem makulaturę. Jak w szkole uzbierała się duża ilość do oddania, oglądałem co tam było. Załatwiałem zawsze z kimś pozwolenie na to, że mogłem sobie wybrać z tego książki, które mi się podobały. W zamian oddawałem podobną ilość własnej makulatury. Przeróżne rzeczy. To były takie zabawy, a zarazem…
Korzenie
A może ta historia zaczęła się jeszcze wcześniej? Może od gospodarstwa na Wołyniu, w którym dziadkowie pana Zbigniewa zbudowali dom i posadzili sad, ale zanim zdążyli nacieszyć się owocami swojej pracy, przyszła wojna, która zabiera ludziom wszystko, na co pracują. Bo w tej opowieści ważny będzie również dom, który rośnie równolegle z antykwariatem. A o tym, że dom jest ważny, powiedziała młodemu Zbyszkowi jego matka:
Ona pochodziła z Wołynia, mieszkała po drugiej stronie drogi biegnącej z Łucka na Kowel. Tam spędziła całe dzieciństwo. Do dziesiątego roku życia. Pierwsze kilka lat było wspaniałe. Dziadek zbudował dom, jeszcze nie był dokończony całkiem. Już sad zasadził, już tam mieszkali ale wydarzyły się sprawy przykre i nieodwołalne. Nie ma co myśleć o tym za dużo. „Są ludzie i ludziska” – tak zawsze mówiły moja mama i babcia. W różnych narodach się znajdą i tacy i owacy. Trzeba swoje robić, to co dobre szukać . Taki miej więcej przekaz od nich otrzymałem. Moi przodkowie utracili ten dom. Dla mojej mamy małej, to było coś strasznego. Wydzierali ich stamtąd. Cieszyli się, że żyją, oczywiście. Bo tam, w wioskach obok, mama widziała dużo […] o wiele, wiele, wiele za dużo, jak na dziesięcioletnie dziecko.[…] Potem, po wojnie, na jednej działce doprowadziła do budowy trzech domów jednorodzinnych, dla każdego z naszego rodzeństwa.
Kiedy mały Zbyszek zbierał makulaturę nie było jeszcze trzech domów, zbudowanych przez jego mamę, ani tego jednego, który sam kiedyś wybuduje. Nie było też antykwariatu. Ale była już idea, marzenie i nadzieja na odbudowanie tego co zostało spalone. To były lata sześćdziesiąte, kiedy potrzeba budowania była bardzo intensywna. Budowali też przodkowie Antykwariusza. Choć już w innym domu, województwie i ustroju społecznym – to coś poskładało się do kupy. I to bardzo pięknie. W 1947 roku dziesięcioletnia mama pana Zbigniewa z jego babcią są już w Sławnie, na Pomorzu zwanym wtedy Ziemiami Odzyskanymi. Nie wiedzą, co dzieje się z ich mężem i ojcem. Ostatni raz widziały go, kiedy na chwilę zdezerterował z jednostki, żeby odwiedzić rodzinę, gdy wojsko przemieszczało się w pobliżu ich domu. Nie mogły wiedzieć, że za ten wyczyn został skazany na karę śmierci, zmienioną przez sąd wojskowy na „pierwszą linię frontu”. Dopiero kilka lat później opowie im, że był ranny w głowę i kilka miesięcy trwał pobyt w szpitalu, rehabilitacja
i próba odszukania rodziny przy pomocy Polskiego Czerwonego Krzyża. Opowie, kiedy w końcu wróci. Gdy spotka się z rodziną, już po wojnie. Moment tego powrotu zapisze się mocno
w świadomości żony, braci, a później dzieci i wnuków:
W czterdziestym piątym było wyzwolenie, a w czterdziestym siódmym rodzina się scaliła. – Opowiada Antykwariusz. – Już nie na Wołyniu tylko w Sławnie. Babcia, gdzieś po roku od skończenia wojny dowiedziała się, że dziadek był rehabilitowany. Już wiedzieli, że żyje, już się cieszyli. Kiedy przyjechał, to nie zawiadomił wcześniej nikogo. Wysiadł na stacji kolejowej. Ktoś na motocyklu tam przyjechał, zobaczył go, powiedział innym. I wtedy jego bracia, wszyscy – to była liczna rodzina – pobiegli, tak jak stali. Po prostu. Zamiast wsiąść w furmankę, czy na rower, to pobiegli te pięć kilometrów na stację go przywitać. Zawsze się cieszyli i to wspominali. To spotkanie to była niezwykła radość. Myśleli, że nie żyje, a on wrócił. To było przyjemne, bardzo.
Jakie znaczenie miało to spotkanie? Może takie, że w rodzinie przetrwała siła i wiara w to,
że choć coś wciąż się rozsypuje, to własną mocą i wsparciem bliskich można to związać? Związać koniec z końcem, wybudować dom dla dzieci, nauczyć je podstaw życia. Przyjmowania i tracenia, szukania i znajdowania tego co stracone, zaufania własnej drodze, budowania od nowa wśród realiów, które nie są stałe, ani pewne.
Życie się swoim nurtem toczy. – Mówi pan Zbigniew. – W zależności od tego jaki nastrój się nam w danej chwili trafi, podejmuje się takie, czy inne, wiekopomne decyzje. Potem już nie ma od nich odwołania. Coś się zaczęło, jest się w podróży. Czasem można jeszcze zawrócić ale to, co wtedy nas spotyka, też jest już nowe, skoro się planowało inaczej. Szczególnie teraz, w czasie pandemii. Niby kupiło się bilet powrotny, a zatrzymują na granicy. Różnie, prawda? […] Dla mnie to w sumie normalne. Ten czas teraz to takie zatrzymanie i wstrzymanie oddechu.
To wielokrotnie się w moim życiu działo. Mimo, że nie jestem pokoleniem wojennym ale tym takim przejściowym, to jednak nie było nigdy pewności jutra. Absolutnie. To wszystko było szaleństwo. Ani ten zawód wybrany ani nic. Ja niby uczyłem się na elektryka ale to tylko dlatego, że szkoła była blisko. […]
Elektryka i proza iberoamerykańska
W szkole średniej, czyli w latach 70-tych czytałem bardzo dużo Fuentesa, Carpentiera czy Borgesa. Co chwila się coś pokazywało i czy w bibliotece, czy w księgarni to się jakoś zdobywało. To było wtedy dla mnie bardzo ważne. […] Miałem taki pomysł, żeby zamiast pracy z przedmiotów zawodowych napisać pracę o literaturze iberoamerykańskiej. Zapytałem swojego nauczyciela, pana Pelca […] czy będzie możliwe żeby tą pracę dyplomową mieć
w formie pisemnej i żeby było to z prozy iberoamerykańskiej. Na początku absolutnie nie,
nie było mowy. Ale na drugi dzień już profesor podszedł do mnie i powiedział „Pójdę do kuratorium. Będzie konferencja. Jeżeli się pozytywnie ustosunkują, no to tak.” Wrócił z tej konferencji i niestety mówi, że tak, jest zgoda. Trzeba pisać teraz [śmiech]. [….] Jako temat wymieniłem wtedy Carlosa Fuentesa, Meksykanina – to jest pokolenie takie moich rodziców, 1928 rok, on niedawno zmarł. Pisałem pracę o człowieku, który wtedy był młodszy niż ja teraz. Ale miał w Polsce już chyba z sześć książek wydanych, ja je wszystkie przeczytałem. Połączyłem to w jedną całość i napisałem pracę „Świat realny i mityczny w twórczości Carlosa Fuentesa”. […] Zaliczyłem tą pracę, dali mi piątkę na koniec i nie musiałem się uczyć innego przedmiotu dodatkowo. Jak przystąpiłem do matury pisemnej – w szkole elektrycznej, to nie było liceum – no to stosunkowo łatwo mi już było, byłem wprawiony, ciągle pisałem te zdania, jak pisarz prawie. Napisałem sto stron tej pracy, potem zredukowaliśmy do 60-ciu. Bo to były
i mity meksykańskie i o literaturze i biografia pisarza. No wariactwo, taka literacka praca,
a człowiek był nieprzygotowany do tego typu działań. Na pewno nie byłem przygotowany. Teraz bym się nie odważył czegoś takiego zrobić, mimo że dwa życia minęły później. […]
Ale samo zrobienie tego, fakt, że przeskoczyło się jakiś próg możliwości… To dało mi pewność siebie, wiarę, że można cos takiego próbować robić. Jak się ma jakieś marzenie – to żeby to realizować. Od razu. Nie czekając aż nadejdzie dogodna sytuacja.
Wolność
[…] Potem mnie zabrali do wojska. Bardzo szybko, bo to – jak skończyłem szkołę, napisałem maturę to był 1978 rok. I zaraz, w 1979 r. mnie zabrali na wiosnę do wojska. Ja nie chciałem służyć ale nie było wyjścia. Albo się szło do więzienia albo do wojska.
- Wybrał pan wojsko?
Nawet nie wybrałem, ono mnie wybrało. Zabrali mnie i koniec. Nawet nie pamiętam gdzie ja byłem wtedy. […] Dostałem taki bilet, że musze się stawić do jednostki wojskowej. […] Było mi bardzo smutno. To jest takie przeżycie dla młodego człowieka, że nagle go zabierają. To było zabranie wolności. Ja się nie godziłem z tym ale co z tego? Niektórzy tam wybrali inaczej. Albo się powiesili albo poszli do więzienia – znałem takich chłopaków.
- Skończył pan szkołę jako chłopak zainteresowany literaturą, przesiąknięty realizmem magicznym, chciał pan podróżować do źródeł czasu, a tu nagle wojskowa dyscyplina…
Dokładnie tak. Wymieniła pani tytuł książki „Podróż do źródeł czasu”, Alejo Carpentiera. Teraz została wznowiona, bardzo ją lubię. I wtedy właśnie ją czytałem. Poszukiwało się wtedy innego świata. Młodzież ma to do siebie, że chce się coś zrobić. […] Chciałem uciec przed wojskiem, zatrudniłem się w zakładzie zbrojeniowym w Gliwicach.[…] Jeszcze nie miałem 18 lat kiedy się zatrudniłem, bo chodziły takie pogłoski, że można w ten sposób odrobić służbę wojskową. Ale i tak się nie udało ominąć wojska. Jak mnie brali na komisję wojskową, próbowałem jeszcze udawać, że nie słyszę. Niestety, zdemaskował mnie lekarz. Wpisał mi „symulant”. Dlatego mnie posłali na drugi koniec Polski. […] Nawet się wstydziłem rodzinie powiedzieć. Dla mnie to była hańba. Głupio tak powiedzieć bo teraz to jest pojmowane jako obrona ojczyzny ale wtedy było inaczej. Rodzice dowiedzieli się dopiero kiedy wysłałem zaproszenie na przysięgę. Napisałem: „Niestety jestem w wojsku. Jak chcecie to przyjedźcie na przysięgę.” Oni byli do tego chyba bardziej entuzjastycznie nastawieni, niż ja. Wiedzieli,
że to może mnie w jakiś sposób wychować. I tak się chyba stało. Pewna dyscyplina jest niezbędna w młodym wieku. Choć tam to ta dyscyplina była aż za duża. Ale też dużo się nauczyłem. W różnych miejscach się było. Nauczyłem się samodzielności w działaniu, przestałem tęsknić za rodzicami. Bo jednak, jak człowiek wychodzi z domu mając 17 lat, to się jeszcze wraca częściej. A potem chce się wyrwać, zrobić coś swojego. A dzięki podjęciu tej wcześniejszej pracy, może też dzięki wojsku, miałem tą pewność, że sobie poradzę. Mimo, że był stan wojenny, mogłem się tym tak strasznie nie przejmować. Miałem co robić w tym czasie. Dla wszystkich moich kolegów w miastach to był taki bardzo szary czas.
Ja wyjechałem na wieś.
Kiełkowanie i pączkowanie
Potem, jak już wróciłem z tego wojska, to przyszła taka sprawa. Jeździłem w Bieszczady,
w Beskid Niski. W pewnej niewielkiej miejscowości wynajmowałem dom. Ten dom stracił dach. Dowiedziałem się o tym 2 listopada, a stało się to tuż przed 1 listopadem [19]81 roku. Przyszła wichura, w trakcie której kilka budynków zostało pozbawionych dachu. I ten – wtedy jeszcze nie mój, ale już pomieszkiwałem tam i opiekowałem się nim – też stracił dach. Wtedy właściciel zaproponował mi, że jeżeli chcę, to mogę zakupić ten dom. Nawet nie dom, to była właściwie stara obora. Absolutnie to nie był dom. I tak się stało. Kupiłem dom i ziemię.
Miałem z tym świetną przygodę, bo wtedy po wojsku nie pracowałem jeszcze nigdzie.
Troszkę handlowałem książkami jeżdżąc po całej Polsce po antykwariatach. Bo ja książki zawsze miałem. Rodzice mi podarowali taką biblioteczkę, regał z dobrymi książkami.
I pozwolili mi na wymianę tych książek na inne. […] Przyjeżdżałem do pana Wojtynkiewicza
do Krosna i do innych miast, do innych antykwariatów. Po całej Polsce jeździłem, zawsze brałem parę książek, sprzedawałem w różnych regionach. Rodzice podróżowali dużo, mieli sporo książek dotyczących innych miast. Jeśli były ciekawe, to w tych miastach je kupowano. Za to, co miałem ze sprzedaży, kupowałem następne. I tak biblioteka rosła. Po pewnym czasie musiałem opuścić pokój w domu rodziców, bo już był tak zagracony, przynajmniej tak jak tutaj. [Wskazanie na antykwariat, śmiech.] No nie, tutaj jest teraz porządek. Naprawdę dużo książek zdobyłem. A przy okazji środki do życia.[…] Lubiłem też takie targi. Wiele lat temu od straganu żeśmy zaczynali. Z kolegą, ja go zaprosiłem, z Jurkiem takim, pojechaliśmy.
To były dni Spotkania z Kulturą Żydowską w Lesku. Pojechaliśmy to wszystko cośmy mieli wtedy sprzedałem. On też sprzedał, zadowolony był. […] Bardzo dużo mieliśmy książek. Jeszcze nie zdjąwszy plecaka zachęcaliśmy już tam do kupna. Zarobiliśmy dwie pensje rodziców za jednym zamachem jak się tyle książek sprzedało. Było ich tyle, że ledwo dźwigałem. Dwie torby, plecak.
- Musiał się pan już wtedy orientować w tytułach, cenach…
Nawet się tak do końca nie wiedziało ale wyczuwałem to .[…] To była taka moja zabawa, bardzo ciekawe czasy. Jeżeli się miało dobre tytuły, rzadkie, to można było dostać za nie pieniądze. Spało się na drugim końcu Polski i przy okazji zwiedzało się ojczyznę. […] Tak naprawdę to od 17-go do 30-go roku życia byłem niemal non stop na autostopie. Z kilkoma małymi przerwami. To była dzikość taka. Totalna. Z jednej strony zajmowałem się budową budynku. Największa przyjemność jaka w życiu mnie spotkała to jest budowanie. Bardzo lubię budować, choć nie jest to w moim wykonaniu szybki proces. […] Miałem przyjemność budowy komina, dobudówki , przerabiania. Wszystko własnoręcznie. Beznadziejnie jest to zrobione ale miałem przyjemność w robieniu tego. […] Z początku jeszcze pomieszkiwałem
u rodziców, nie musiałem tam się ostatecznie przenosić. Z czasem, jak już sobie zrobiłem nowy dach to zamieszkałem tam już całkiem. […] Nie miałem ani pieniędzy, ani pracy, ani niczego poza tym domem w budowie.
Zaufanie drodze
Korzystałem z takiego przelicznika, który odkryłem podróżując po Europie. Że jak się pozbierało parę garnczków malin czy posiedziało z krowami na wzgórzu nad fiordem, to taki tydzień życia w Norwegii, właściwie tydzień odpoczynku w przyrodzie, to było tyle, co ojciec tutaj zarabiał pracując na kierowniczym stanowisku. Teraz, jak się jedzie za granicę to się wydaje pieniądze, z tego co widzę. Jak moje dzieci pojechały, to pojechały oglądać świat.
A ja jechałem poznawać świat. Coś tam poczytałem z przewodników ale, mówiąc szczerze, jak podróżowałem, a dużo jeździłem – to nie miałem mapy. Nie wiedziałem w którą część świata mnie zawieje. […] Nie wiedziałem, na przykład, że w Norwegii w czerwcu będzie bardzo, bardzo długi dzień i prawie nie będzie spania. Dziwiłem się z tydzień, dwa, zanim dowiedziałem się od Norwega, że to słońce tam inaczej zachodzi – rzadko i na króciutko.
To było dla mnie szokujące, nie było tak łatwo się z tego przygotować. […] Nie znało się miejsca, do którego się jechało. Nie było ani hotelu ani rezerwacji. Nie wiedziałem, czy gdzieś zostanę przyjęty. W zasadzie to człowiek się nie zastanawiał co będzie robił czy gdzie będzie spał. Tylko poznawał, poznawał . Tu trzeba było wyjść z krowami żeby zarobić, tam gdzieś znowu zbierać owoce albo pomóc przy jakiejś instalacji elektrycznej. W Norwegii.
W Niemczech się raczej starałem nie pracować. Za pierwszym razem jak wyjechałem z kolegą do Niemiec, to było bardzo pięknie. Bo w zimie żeśmy się wybrali, w grudniu. No i było zimno. […] Wiele nocy się spędziło pod gołym niebem czy w sklepach całodobowych. Pamiętam na przykład noc w Hanowerze, gdzie był taki sklep w przebudowie, drzwi były otwarte.
Była tam strefa styropianu i gdzieś tam na jednej płachcie się położyliśmy, dookoła taki domek zrobiliśmy i do rana można było tak przesępić. W bardzo ciężkich warunkach ale potem się to dobrze wspominało. Noc minęła, przyszedł dzień, udało się przetrwać. […]
Jak autostopem jeździliśmy z kolegą to on znał świetnie języki. Nie było też tak jak teraz, że wyciągasz sobie komórkę, sprawdzasz i już jesteś perfekcjonistą językowym. Teraz łatwiej się nauczyć, wtedy trzeba było dużo z książką przebywać. No ale on znał świetnie języki.
I jeszcze z moim szwagrem, Pawłem. Znali po kilkanaście języków. Byli bardzo zdolni. […]
Jak z nimi jeździliśmy to było dla mnie bardzo przyjemne bo ja się rozglądałem gdzie można przenocować, co zobaczyć, a oni zgarniali tą największą przyjemność kontaktu z ludźmi.
Ja byłem od obserwacji. Mogłem coś zobaczyć. Jak się rozmawia oko w oko, to niektóre rzeczy ubiegają uwadze.
[…] Pierwsza podróż to była z moim starszym kolegą, Januszem. Ja skończyłem podstawówkę, on już był w pierwszej klasie szkoły średniej. Wyruszyliśmy w podróż, w Polskę . Objechaliśmy całą Polskę dookoła, a rodzice myśleli, że jesteśmy na obozie wędrownym. Przygotowałem rodziców, że będziemy wędrować, że będzie ciężko. Pomogli mi nawet przy selekcji plecaka, żeby był jak najmniejszy. Byli spokojni, bo podpisali taką listę, że jadę na obóz. Bo był
w szkole rzeczywiście organizowany taki, tylko, że ja na niego nie pojechałem. Rodzice mnie spokojnie zbudzili, o piątej rano. Poszedłem do kolegi, on to faktycznie uciekał z domu.
To była wielka ucieczka. Pierwszego stopa złapaliśmy w Turaszówce, taką białą Nyskę.
Tato Janusza już ścigał go na rowerku na Górę Potocką . Ledwo żeśmy zdążyli złapać następnego stopa. Pojechaliśmy do Mielca, tam trafiliśmy akurat na mecz. Legia Warszawa przegrała wtedy ze Stalą Mielec 6:0. Po meczu podszedłem do Leszka Ćmikiewicza i zapytałem czy możemy podjechać z nimi do Warszawy. Wiedziałem, że do Warszawy Legia jedzie, no bo gdzie. No i zgodził się. „Tak, chłopaki, wsiadajcie. Tam na ostatnie miejsca sobie rzućcie plecaki.” Siedzieliśmy już, a za chwilę Deyna, Kazimierz Deyna: „Ci gówniarze nie pojadą”. Bo myśmy się za bardzo cieszyli, ze zwycięstwa Mielca. On się zdenerwował bardzo, bo dla nich to była straszna klęska. I wyrzucił nas wtedy ten Deyna, nasz idol. To było prawie tak, jak kiedy chłopak rzuca dziewczynę, a dziewczyna nie wie dlaczego. Albo odwrotnie.
Tak się cieszyliśmy, że to było widać i nas wywalili. Mielec to była nasza drużyna, swoi.
Ci też byli swoi ale dalsi. No i nie obchodziło ich, że my stąd. Przegrali i przeżywali swoją przegraną. Potem, już nawet nie autostopem tylko jakoś inaczej, żeśmy dobrnęli do Sandomierza, potem do Kielc i wsiedliśmy do pociągu. Też na gapę. Pani z obsługi pociągu nam zaproponowała kuszetkę, widziała, że młodzi chłopcy. Kolejki były, a i tak nam załatwiła miejsce. To było wtedy możliwe. Właściwie, to jeździłem wtedy dużo pociągami, może wstyd się przyznać ale nie pamiętam żebym kupował bilet. Jak na małą trasę, to jeszcze kupowałem ale jak dłuższą, no to już nie. Wiele razy jechałem tym, tak zwanym „Chlewem” Przemyśl – Szczecin. No to, głupio tak mówić, ale jakoś się załatwiało. Koleje były jeszcze niedawno świetne. I noc można było w pociągu spędzić. Dlatego wspominam ten Szczecin – Przemyśl, bo jak się jechało nad morze to w tym pociągu gdzieś się człowiek położył zawsze na ziemi. Przeważnie tak było. Wtedy nam się udało z tą kuszetką ale tak naprawdę rzadkością było, żeby człowiek spał w łóżku. Leżało się na ziemi i się spało. O ile było leżące miejsce.
Albo siedzące.
Ukorzenienie
Interesowały mnie wtedy formy rolnictwa biodynamicznego. Sprowadziłem do Polski takie pismo „Lebendige Erde” to znaczy ożywiona ziemia. Przeglądałem to sobie, spośród wielu farm wypisałem sobie adresy do farmerów. Napisałem do nich z pytaniem czy mogę sobie tam popracować, popraktykować. Byłem w kilku takich miejscach ale okazało się, że te farmy biodynamiczne, nowoczesne, oparte na kontakcie z ziemią, z przyrodą – że to jest niczym
w stosunku do tego, co tu było w Polsce od wieków w małych wioskach. Tu ludzie wtedy jeszcze prowadzili naturalną gospodarkę w małych gospodarstwach. A tam już wcześniej weszła mechanizacja rolnictwa, ziemie były zdegenerowane. Cała gleba poorana ciągnikami, zbyt głęboko odwrócona. A tu była jeszcze kultura rolna oparta na doświadczeniach wielu pokoleń. Z pokolenia na pokolenie przekazywano sobie jak się doi krowę, jak postępować z tym obornikiem. Jak się przycina drzewka, kiedy to wszystko robić. Zgodnie z fazami księżyca, czy ze słońcem, czy w odpowiedniej porze roku. Ludzie byli cały czas w przyrodzie, cały czas w kontakcie z nią. Tam, w Niemczech, ta więź już była zerwana. Ci młodzi ludzie, którzy tam zakładali te farmy tez się uczyli na nowo, z książek. Wiedzieli mniej, niż te babcie i dziadkowie, kiedy wracałem tu do Polski. […] Później zawsze miałem ogródek, bo ja strasznie lubię w ziemi grzebać. To było dla mnie bardzo ważne, zawsze jak miałem czas to coś uprawiałem. Czasami też żeby przetrwać trzeba było coś zasiać. Żeby potem mieć, jeść jak najdłużej te nowalijki. Bardzo mi pomogli tacy starsi ludzie, którzy niedawno zmarli. Starsi państwo, Holutowie, sąsiedzi. Byli bardzo pomocni, oddani. Jeden drugiemu pomagał.
Dom Książki versus DOM i KSIĄŻKI.
Właściwie to podróżowanie się zakończyło kiedy zacząłem tu pracować . I nawet mnie nie ciągnie, mówiąc najszczerzej. Jak chcę się czegoś o jakimś kraju dowiedzieć to mam jak.
W tym samym czasie kiedy skończyłem podróżowanie powstała też moja rodzina. Ta firma istnieje dzięki temu, że założyłem rodzinę, bo to się działo mniej więcej w tym samym czasie. Żona, wtedy jeszcze moja dziewczyna, kończyła studia. Zaplanowaliśmy ślub na 31 sierpnia. Żona jeszcze pisała pracę, a ja tu przyjechałem do Krosna i założyłem firmę.
- A jak to się stało?
Stało się tak, że na moście na Lubatówce, nieopodal miejsca w którym jesteśmy, szedł taki pan, Jan Nahajowski. Taki znany krośnieński działacz społeczny. I bardzo dobry klient przez wiele, wiele lat, aż do śmierci. Do ostatniego dnia był moim klientem. Zawsze śledził nowości wydawnicze i dzięki zakupom pana Jana mogłem zapoznać się z tymi nowościami. Kupował dużo, z przyjemnością i wiele mnie uczył. On był pierwszym, który mnie namówił żebym wrócił do zawodu. Bo kiedyś, jeszcze w latach osiemdziesiątych pracowałem przez półtora roku w Domu Książki. Zwolniłem się z dniem pierwszego maja. To było święto pracy
i postanowiłem wtedy już nie pracować, bo mi nie dali podwyżki, chociaż bardzo zwiększyłem obroty tamtej firmy. Zdawało mi się, że poszły o sto procent w górę, więc zaproponowałem taką samą podwyżkę moich zarobków. Nie dali mi, dlatego, skoro tylko się ociepliło, powiedziałem: „Dziękuję, z dniem pierwszego maja wypowiadam umowę, proszę mnie zwolnić.” Dopracowałem do pierwszego maja tego roku i koniec. I byłem na wolności.
I dopiero potem, dwadzieścia lat później prawie, po znamiennym spotkaniu na moście
z panem Nahajowskim, zaraz obok tego mostu powstała firma. Tam, w miejscu naszego spotkania, miała pierwszą siedzibę. Dwadzieścia metrów od tego miejsca. Na koniec wakacji wzięliśmy z żoną ślub. Jak wstępowałem w nowe życie to chciałem gdzieś pracować.
Bo to głupia sprawa byłoby jakbyśmy byli małżeństwem, a nigdzie bym nie pracował. Wprawdzie myśmy sobie dawali radę z małżonką , znakomicie. Już wcześniej też handlowaliśmy. Wtedy padały firmy, szczególnie te Domy Książki. I jeździliśmy tak, kupować.
A jak się kupowało, to po kilka. Pięć słowników hiszpańskich, cztery włoskie. Bo były takie piękne i za tak niski pieniądz, że byłoby szkoda gdyby miały się zepsuć, czy gdyby mieli to wyrzucić. Na przykład w takim Nisku, takiej małej miejscowości, którą odwiedziliśmy, był świetnie zaopatrzony Dom Książki ale brakowało specjalistów od danej dziedziny. I zostawały tak cudne rzeczy, że całe plecaki żeśmy mieli. Tak nas wyginało od ciężaru. A tego brakowało wszędzie . Zanim dojechaliśmy do Rzeszowa to już się połowę sprzedało. A to, co nam zostało to mieliśmy na tydzień życia i czytania po uszy. I to dobrego, i to dobrego. Żona sobie swoje kupiła, ja swoje. Nie nadążaliśmy czytać. To z tego powstało. Tak, cały czas tak było. Następowały różne przemiany obyczajowe, coś zawsze było tak tanie, żeśmy to wypatrywali. Człowiek to szybko znajduje, bardzo szybko.
- Nikt by na to nie wpadł żeby taki biznes zrobić, to nie mogło zostać wymyślone.
Nie, to się samo zrobiło. To się samo zrobiło. […] Najpierw było tamto przy moście. Tam było bardzo fajnie bo takie wiejskie to było. W ogóle miasta żeśmy nie widzieli tylko ogródek. Super to było dla nas, czuliśmy się jak u siebie w domu. Moja małżonka, ona tu bardzo dużo pomagała. Zawsze i w chwilach kryzysu przede wszystkim. Teraz Instagram i Facebooka prowadzą małżonka i córki. Ocenzurowały mnie bo ja różne głupoty pisałem. Żona lepiej się na tym zna, a przy okazji ma też z tym zabawę. Dobrze to prowadzi. To jest zabawa, prowadzimy te profile skoro świat poszedł w tym kierunku, no ale jakoś to działa, jest reklama, są informacje do znalezienia. Czasami sprzeda się coś co zaprezentujemy. To się opłaca.
Carum est, quod rarum est
To był chyba za duży rozwój, dobre obroty. Większe niż teraz. Wiele lat temu. Proges. Ciągle coś rosło, rosło, rosło. Więc wymyśliłem, że jak przeniosę lokal na Rynek no to będzie fajnie. Ale tutaj był dziesięciokrotnie wyższy czynsz. I to mnie załatwiło na wiele, wiele lat. Bo był rozwój, a potem przyszedł spadek. […] Był kryzys. Teraz nie ma kryzysu. Tego pomieszczenia, w którym stoimy to nawet wtedy nie było. Tu był taki pan, który prowadził biuro podróży. Antykwariat kończył się na jednym pomieszczeniu. Okna były dziurawe, prawie, że śnieg nam wpadał do środka zimą. Zupełnie inaczej było. Teraz są te same podłogi. Zostawiłem. A ten napis na górze to powstał bardzo niedawno. Pięć czy sześć lat temu. Napis jest po łacinie. To znaczy: To co rzadkie, jest cenne. Namalował go mój kolega, Piotrek Burgr, rzeźbiarz. Napis powstał w ciągu jednej doby. Od pomysłu do realizacji. Piotrek lubi rzeczy znalezione gdzieś, używane, wyrzucone przez kogoś. W tym sensie jest w jakiś sposób związany z formułą antykwariatu. Rzeczy odrzucone łączy w całość i nadaje im nową formę. Z napisem było tak, że nie skończyłem czyszczenia ściany ze starej farby, a nie chciało mi się jej malować i powstała taka przecierka. Na samej górze wyszła spod innych farb biała linia – około trzydzieści centymetrów pod sufitem. Myślałem, że do samego końca będzie zielone. A tu linia no i co tu teraz zrobić, przemalowywać czy jak. Przyszedł Piotrek, wymyślił, że damy napis. Jak go namalował to już za chwilę klienci mnie pytali: „A który to jest wiek?” Mówię, że dwudziesty pierwszy. No. Lubię to wszystko, co się tutaj dzieje. To wszystko nieformalne rozwiązania ale tak. To się dzieje. Ludzie też się tu spotykają, umawiają się nawet na randki tutaj. [śmiech] Zdarzało się w historii, że się tu młodzi ludzie spotykali, na przykład na trzeciej sali się ktoś umówił. Nawet nie wiedziałem do końca ale potem się dowiadywałem, że oni się tam umówili. W tym miejscu. Bardzo mi miło jest, że w ten sposób to miejsce żyje. Ktoś na kogoś czeka, tam sobie usiądzie, czyta książę i dopiero jak drugie przyjdzie no to mogą wyjść dalej na kawę.
Epilog: Metafizyka
Teraz zacznę dalej opowiadać o głupotach różnych. Śnił mi się dawno taki sen. Że od strony gór, nad tym moim domem – który jeszcze wtedy nie był moim domem ale sen był już tam osadzony – że powstaje potężny pożar, lasy zaczynają płonąć, wszędzie w okolicy maksymalnie wzrasta temperatura. I ja wychodzę z tego swojego budynku, podnoszę ręce
do góry. Nagle robi się cisza, kończy się pożar, pyły zaczynają spadać na ziemię. Bardzo dużo takiego pyłu jak po pożarze lasu, można sobie tak wyobrazić. Jest tego pyłu tak do wysokości pół mera albo więcej. I wtedy wszystkie zwierzęta, jakie tylko były na świecie, jakie były też wtedy w mojej wyobraźni – zlatują się tam. Antylopy, żyrafy, słonie – to wszystko przybiega
na moje podwórko. Przyszła też ludność z wioski. Ja byłem w takim białym stroju, arabskim.
Może głupio, no takie fakty były w tym śnie. Podniosłem ręce do góry i powiedziałem tylko dwa zdania:” Będziemy budować nowe domy. Nowe miasta.” No i tak to budowanie to trwa do dzisiaj. Niektóre z tych rzeczy co wtedy zbudowałem to już się walą, a niektóre ciągle buduję.
I niedawno, po wielu, wielu latach jechałem autem. Dwa dni temu. Papież Franciszek akurat był w Mosulu, transmitowano go na żywo. I na ruinach tego Mosulu padły te same słowa.
Aż byłem zszokowany. Będziemy budować nowe domy, nowe miasta. Wiec, to jest bardzo ważne. Ta nadzieja, że się wyjdzie z ruiny. Jak u mojej mamy.