światło odbite
Najbliżsi ludzie - „Kruk z Tower” w wykonaniu aktorów Teatru Ludowego w Krakowie
„Dom rośnie sam. Tak zdaje się idiotom.”
Paweł Sołtys, vel. Pablopavo
„Kruk z Tower” Andrieja Ivanowa, w reżyserii Darii Kopiec i wykonaniu aktorów Teatru Ludowego w Krakowie - Marty Bizoń i Roberta Ratusznego - to opowieść o życiu rodzinnym. Życiu, za którym tęsknimy. O budowaniu barier, o nie dopuszczaniu, ale też pragnieniu żeby ktoś znalazł drogę na obejście zabezpieczeń i dostał się do środka. O najprostszej, biologicznej potrzebie bliskości. O zbrodniach, których dokonujemy na żywych organizmach najbliższych osób, ze strachu przed zranieniem. O budowaniu pozornych narracji przewagi, szyderstwa, kpiny, władzy - po to, żeby nie dopuścić bliskich w miejsca szczególnie podatne na ból.
Rodzina ma szczególny potencjał bliskości i znajomości tych czułych miejsc.
Im jesteś bliżej, tym strach jest większy, tym silniejsze mechanizmy bronią dostępu. Kto może być bliżej od siebie niż matka i dziecko? Kto może być dalej od siebie, niż matka i dziecko? Aktorski duet podejmuje się balansu na tej linii opozycji i trzyma strunę emocji w napięciu, jak w słynnym performance Mariny Abramović, Energia spoczynkowa, w którym stojący naprzeciwko siebie kochankowie trzymają między sobą łuk z założoną na cięciwę strzałą, wycelowaną w serce kobiety. Bohaterów „Kruka z Tower” - Kostka i jego matkę, Anię, wiąże relacja o innej specyfice, choć i tu dochodzi do przekraczania granic, o czym w dalszej części artykułu. Nasi bohaterowie też, w przeciwieństwie do Mariny Abramović i jej partnera, kilkukrotnie strzelają sobie w serce. Podczas trwania spektaklu trwamy z nimi w napięciu, nie wiedząc, czy mają szansę wyjść z tego cało. Uda im się znaleźć balans i odłożyć broń? Czy zamarzną w samotności, jak mała nieszczęsna papużka, wyrzucona rękami Anny za okno w pierwszym akcie?
Śledzimy akcję. Równolegle prowadzone osie dialogów na scenie przedstawiają bohaterów z różnych perspektyw. Pierwszy plan to wydarzenia między matką, a Kostkiem, ich rozmowa. Jej ton wyznaczają urazy, napięcia, gniew i frustracja. Wyrazem jest podniesiony głos i autorytarytaryzm przeplatany żalem i skruchą - z jednej strony; oraz pogarda, szyderstwo, pozorowana obojętność - z drugiej.
W tym samym czasie, oglądając sytuację członków rodziny uwikłanych w konflikt, słuchamy ich głosów opowiadających bliskim sobie osobom o rozgrywających się na naszych oczach wydarzeniach. Miejsce agresji w tej narracji zajmuje tęsknota. Smutek. Lęk przed kolejną utratą (we wprowadzającej scenie dowiadujemy się o śmierci Wieśka - ojca Kostka, męża Anny). Obie osoby opowiadają swoim przyjaciołom, jak bardzo chciałyby być widziane przez domowników. Jak bardzo pragną rozejmu.
Jednak ich czułych miejsc strzegą bardzo mocno sieci umocnień granicznych. Dlatego, mimo zwykłej chęci bliskości, ani jedno, ani drugie (a chcielibyśmy, jako widzowie, widzieć takie zachowanie po stronie rodzica) nie jest w stanie nawiązać porozumienia. Matka i syn, stojąc naprzeciwko siebie, nakładają maski. Dosłownie - na scenie, widzimy ich w kostiumach stworzonych przez Joannę Załęską. Na głowy mają nałożone pięknie wykonane podobizny zwierząt. Tak siebie widzą, tak do siebie mówią. Nie mówią. Skrzeczą, jak papuga, drą się jak koza albo osioł na postronku.
W scenie z papużką przyniesioną do domu w pierwszym akcie słuchamy retrospoektywnej opowieści Anny, kierowanej do przyjaciółki. Oczyma jej pamięci widzimy małego Kostka, który lata temu dostał papużkę, cieszył się na jej widok, powtarzał, że ma nóżki - gałązki. Radość przerwała śmierć ptaszka, który zachorował po przyniesieniu do domu. Teraz, po latach, w czasie, będącym - jak dowiadujemy się z narracji - czasem żałoby po śmierci męża i taty - Anna chce z pomocą innej papużki przywrócić status quo nadszarpniętych relacji rodzicielsko - dziecięcych. Co je nadszarpnęło? Z fabuły wiemy o nadmiernej ochronie, o tym, że z obawy o reakcje synka Anna po papużce nigdy nie zgodziła się na kolejne zwierzątko. „Przecież ja z miłości do Ciebie. Żebyś już nie musiał cierpieć.” Tłumaczy bohaterka w myślach zdarzenia tamtych lat.
Mały Kostek chciał szczeniaczka. Tyle zdradzają nam aktorzy. Jednak teraz ma kilkanaście lat, przeżywa ból utraty ojca i nie ma przy nim bliskiego dorosłego, który jego i własny ból potrafiłby umieścić we właściwym do przeżywania bólu miejscu. Dlatego ten ból ląduje gdzie indziej i wyrywa się agresywnym krzykiem. Wypełza niechęcią. Tnie szyderstwem. Dorastający chłopak przygląda się zwierzątku w klatce i w głowie (co wiemy z narracji Kotka skierowanej do przyjaciela) nawet pojawia się zabawne skojarzenie: gałązki. Ale niechęć i bariery wokół wrażliwych miejsc są silniejsze. W tym rozdaniu papużka ląduje za oknem, a bohaterowie w samotności oddzielnych pomieszczeń domu. Rusztowania - będące elementem scenografii, stanowiące całość z multimedialną projekcją kontynuującą wizerunek domu - nie chronią. Nie dają oparcia. Można na nich chwilowo przycupnąć, ale są puste. Jak główny bohater oczyma swojej matki. „On jest taki zimny. W nim nie ma miłości!” Żali się przyjaciółce, a jednocześnie nam, bo to widzowie występują w roli przyjaciół głównych bohaterów.
Śledzimy obie perspektywy, śledzimy pole walki między matką i synem i naprawdę, możemy nazywać się szczęśliwcami, jeśli wydarzenia na scenie nie wywołują w nas bolesnych napięć i pamięci emocjonalnej pustki własnych rodzinnych gniazd. Widzimy jak boleśnie mało wystarczyłoby, żeby dwoje najbliższych sobie ludzi zbudowało do siebie most. Jednocześnie widzimy jak mocne zabezpieczenia chronią przed zhakowaniem algorytmów obrony czułych miejsc.
W kolejnych scenach wkraczamy w przestrzeń żałoby po zmarłym członku rodziny i obserwujemy kolejną klęskę relacyjną, kiedy tęsknota za wspólnym bliskim po raz kolejny nie jednoczy ale rozdziela, bo ktoś chce posłużyć się kimś do czegoś... Jak to bywa, w życiu bliskich osób. W jednej z awantur Anna każe synowi wyczyścić plamę z krwi na garniturze, który jej mąż miał na soobie w chwili śmierci. „Wyczyścisz garnitur i napijemy się herbaty” mówi do nastolatka, w którym niezauważone emocje buzują pod maską spokoju, ale zaraz wybuchną z zapachem benzyny i palonego materiału. Poziom obcości i niezrozumienia między tą dwójką najbliższych osób ociera się o kuriozum. Oddalenie najbliższych to jedna z najboleśniejszych rzeczy, jaka notorycznie przytrafia się ludziom. W tej grze scenicznej, jest ono dobrze zagrane, pokazane sugestywnie aż do bólu.
W rosnącym napięciu matczyno - synowskiej gry w ciepło - zimno (gdzie zimno to dane, a ciepło, to szukane) pojawia się rozpaczliwy i podstępny pomysł. Nie wiadomo, na co to pomysł. Na własną niemoc i samotność? Na nawiązanie kontaktu z synem? W każdym razie Anna postanawia ominąć obostrzenia i podstępem, w przebraniu pięknej dziewczyny ze świata on - line, korzystając z daru portalów społecznościowych, nawiązuje wirtualny kontakt z synem.
Otwiera się kolejna warstwa, uwikłana w poprzednie. Oś relacji Kruka z Tower (nick Kostka) oraz Toffi (nick Anny). Wykorzystując przewagę wiedzy (o swoim synu) i niewiedzy (o fałszywej tożsamości Toffi) Anna toruje sobie drogę do chłopaka. Na uwagę zasługuje jeden z pierwszych dialogów Toffi - Kruk. Dziwiąc się, że dziewczyna umieściła na profilowym własne zdjęcie, nastolatek mówi, że przecież w takich miejscach wstawia się cokolwiek. „Cokolwiek. Jakieś bzdety. Tylko nie siebie.” To zdanie streszcza fasadowość wielu relacji. Anna / Toffi wykazuje się jednak pewną dozą desperacji. Z ciekwaością, na którą nie potrafi się zdobyć w bezpośredniej komunikacji ze swoim dzieckiem, w wirtualnym przebraniu nawiązuje z nim ciepły kontakt. Skutecznie omija obwarowania, które postawione są dla Anny - matki. Znajduje go na nowo. Odkrywa. Cieszy się tym odkryciem, tą namiastką, a obserwujący widz z coraz większym niepokojem zadaje sobie pytanie, do czego to prowadzi. Przecież taka intryga musi wyjść na jaw, szczególnie, że Anna sięgnęła naprawdę głęboko do wrażliwości chłopaka. Nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia, gra z synem w ciuciubabkę, wciąga go... Dokąd? Co może się stać, kiedy chłopak odkryje, że został oszukany w najbardziej czułym punkcie? Że zabezpieczenia zostały przerwane wbrew jego woli? Jest w tym trwoga. Gra staje się mieczem obosiecznym. W słowach chłopaka, Anna - Toffi widzi bolesną prawdę o rodzinnym domu. Jesteśmy podobni. - Pisze jej Syn/ Kruk z Tower. Dlaczego? - Pyta Anna/ Toffi. Jesteśmy samotni. Nikogo nie kochamy. Mamy zjebane życia. Ta konstatacja uderza, mocno. Uderza i uzależnia, bo jak uwikłana w swoją własną intrygę Anna może pozbawić syna oparcia stworzonej przez nią wirtualnej relacji? Jednocześnie - jak może ja podtrzymać, nie mogąc zdradzić prawdy?
Zakończenie należy zobaczyć samemu. Albo wymyślić samemu. Bo każdy praktykujący życie społeczne czy rodzinne bywa stawiany w sytuacjach emocjonalnych zawirowań. Niezwykle ważna jest przytomna świadomości wartości będących drogowskazami do wyjścia. Do przejścia w przestrzeń wspólną. Do zdjęcia zwierzęcych masek i umiejętności spojrzenia sobie w oczy. I o tym też jest „Kruk z Tower”. O nas samych w chroniących nas maskach, czekających na odkrycie, zauważenie, uwolnienie.
„Kruk w Tower” to spektakl dla wszystkich powyżej piętnastego roku życia. Opowieść ma potencjał uwalniania przestrzeni do rozmowy między pokoleniami. Zachęca do przyjrzenia się własnym maskom, zakładanym w sytuacjach rodzinnych i zadania sobie pytania, czy przynajmniej w niektórych z nich nie zachowujemy się jak wypchane, zamrożone na zawsze zwierzęta. (Taksydermią, sztuką wypychania zwierząt, zajmuje się wymyślony ojciec wirtualnej postaci stworzonej przez Annę, szukającą kontaktu z synem.) Jednak ten międzypokoleniowy wymiar nie wyczerpuje zasobu treści sztuki. Każdy dorosły, lub dorastający widz, czujnie oglądający zmagania bohaterów, może odnaleźć w ich losach fragment algorytmu własnych emocji. Bo wszyscy - w taki czy inny sposób - doświadczamy w świecie sytuacji, kiedy coś nas zamraża, coś sprawia, że wchodzimy w skórę osła, papugi, kozy i trzymamy się pazurami tego pozornego schronienia, czasami przez lata, czasami przez dziesięciolecia. Sceniczna adaptacja „Kruka z Tower” w Teatrze Ludowym daje możliwość odbicia i przeżycia. Spotkania. Którego życzymy Kostkowi i Ance, życząc go samym sobie.