Niedaleko od domu rośnie stara lipa.
Jestem tu tylko przez chwilę i to nie jest mój dom ale będę tu mieszkać przez najbliższy czas.
Dookoła domu jest przestrzeń. W niej porozkładane zabudowania gospodarstw, rozrzucone w dużej odległości od siebie. Co drugie zamieszkane przez ludzi. Co drugie zamieszkane przez zwierzęta i wiatr.
Najbliższy jest dom o ścianach w smutno niebieskim kolorze. Sąsiedzi umarli na długo zanim zjawiłam się żeby tu przez chwilę pomieszkać. Od strony tego domu przychodzi szylkretowy kot i przesiaduje czasami na kupie kamieni, wśród których, gdy podejść bliżej, zauważyć można nagrobki z wyrytymi literami oznaczającymi kiedyś jakiś żal, jakąś radość. Dziś lekki strach przy wieczornych spacerach z psem na tym pustkowiu, nieoświetlonym latarniami. Nie wolno wieczorem zbyt rozpalać wyobraźni, wystarczy snop światła czołówki wycinający kontury trapezu, w którym przechodzi się przez gęstą, mokrą mgłę bezksiężycowych nocy w połowie lutego . Kiedy tu przyjechałam, była pełnia, noce były jasne prawie jak dni. Lipa rzucała cień w świetle księżyca.
Rankiem wychodzimy z Larą do lipy i dalej. Jedna z gałęzi obramowuje prawy górny róg spojrzenia ażurem okrągłych małych kuleczek owoców pomiędzy liśćmi, którym udało się przetrwać aż do przedwiośnia. To małe piękno wybieram sobie za lejtmotyw spędzonych tu dni. Trzeba wybrać sobie jakieś piękno i trzymać się go uparcie, z przyzwyczajenia, nawet, kiedy się o nim zapomni, nawet kiedy się w nie wątpi.
Codziennie przechodzimy przez las i przez czas, mijają dni. Las zmienia barwy i emocje. Raz jasny, raz srebrny, raz miękkomleczny, często seledynowozielony od mchów – ten kolor fosforyzuje w wilgoci i mgle, a mgły mamy przez 30 dni tyle, że można z niej robić przetwory na lato. Gałązka lipy pochyla się nad skrzyżowaniem drogi. Robię jej codziennie zdjęcie, żeby nie zapomnieć. Dwa razy dopiero o zmierzchu ale zwykle rano, na początku długiego spaceru. Odosobnienie na początku jest zaskakująco trudne – tęsknię za ludźmi, wyjazd na pocztę czy do sklepu przynosi ulgę, kompulsywnie rozmawiam przez telefon. Ale potem otwiera się taki czas, w którym po prostu się jest.
Idę do lasu. Wracam do domu. Jem. Suche drewno wkładam do pieca, podtrzymując proces przemiany tego, co żyło, w ciepło, dzięki któremu będę żyć. Czas płynie przeze mnie, przepuszczam przez siebie dni. Jestem. Dookoła dzieje się świat. Bardzo dobry i bardzo zły. Jednego dnia lód na kałużach w lesie jest jak martwy naskórek, który zaraz zejdzie odsłaniając świeżą tkankę ziemi. Drugiego skorupieje. Trzeciego rozpływa się całkiem i znika w kręgach zostających na powierzchni wody po kroplach deszczu. Czas intensywnych przemian.
Jednego razu las nas nie wpuszcza. Nazajutrz po mglistym dniu, w którym obserwowało się przeistaczanie się świata. Jest ciemny, gałęzie zwarte, seledynowe od mchu pnie dębów trzymają równy szereg, mocne jak wojsko, mgła jest zimna i dotkliwa. Coś się dzieje i las nie chce nas, a przynajmniej nie chce mnie, wywala mnie za swój obręb, poza którym nie działają czary. Następny poranek wstanie jasny i przejrzysty. Jednak teraz cofamy się do dróg, którymi chodzą ludzie.
Potem szylkretowy kot przestaje pilnować zamknięty w starych chałupach wiatr. Ten ucieka i się rozzuchwala, szarpie powietrzem nad domem, robi zakola, wznosi się do góry i spada jakby chciał naporem pchanego powietrza zmiażdżyć dachy domów. Wszystkie inne wiatry z dalekich okolic zlatują się na tą zabawę i urządzają sobie pohulankę nad naszymi głowami. Kominek rzyga dymem do pokoju, jakby ktoś bardzo złośliwy stał po drugiej stronie i dmuchał prosto w otwór komina. Jeszcze dużo czasu zostało do końca kadencji, tym kilku wietrznym, nieprzespanym nocom towarzyszy rezygnacja, trudno, nad ranem uda się zasnąć.
Idę przez czas, który płynie przeze mnie. W tym czasie płyną zdarzenia, wśród nich takie, które bolą, kiedy się na nie patrzy, jak otwarte rany szlaków migracyjnych świata. Gdzieś się to wszystko mieści, przestrzeni jest coraz więcej, im więcej się ją w sobie otwiera. Są w niej konieczności, których wcale nie wybieraliśmy jako idee fixe z możliwych pól zainteresowań. Są i koniec. Coś trzeba z tym zrobić albo nie. Żyć albo nie żyć można, a nawet pół na pół, czasami mniej żyć, a czasami bardziej, można wreszcie znaleźć się na drodze i poczuć, że jest właściwa. Można pewnie nieskończenie wiele dużo zarówno jak nic. Momentami można tylko iść. Przez mgłę, jak w piosence (Pawła Sołtysa vel Pablopavo): „Idę przez mgłę, przeklinam szeptem. Szczypię się, sprawdzam czy jestem.” Ale nawet wtedy warto pamiętać o tym, co kiedyś wprawiło w zachwyt i co nadal, niezauważalne, jest przed oczami. Mały drobiazg, szczegół, wyodrębniony z tysiąca podobnych ale akurat ten, który do mnie coś powiedział.
Świat obfituje w otwarte rany, dlatego tak ważne żeby mieć zawsze przy sobie coś pięknego. A jak się zapomniało albo zgubiło, wybrać sobie coś z tego, co akurat jest pod ręką. To może być wszystko. Papieros na werandzie. Słodzona herbata earl grey. Miękkość. Światło latarni o zmierzchu w jesiennym miasteczku. Właściwie nie do końca ważne, co to jest.
Ważne, że, tak jak gałązka lipy, osłania coś, o czym nie powiem.
Dlatego biorę sobie ciebie, gałązko lipowa za amulet na te dni, kiedy tu jestem. Dni szare, białe, mleczne, błękitne, srebrne i złote.
コメント