top of page
Szukaj
akarmelita

Czynności pozornie bezsensowne



Święta. Czas przystanął w miejscu. Asfaltową drogą przejeżdżają nieliczne samochody. Z balustrad balkonów zniknęły wietrzące się pierzyny. Ze sznurków pozdejmowano suszące się pranie. Woda płynie strumieniem, lawiruje pomiędzy odpadkami naszej cywilizacji. Cisza zaległa przy brzegu, na kołyszącym się, zawieszonym na gałązce szuwarów skrawku czegoś, co dawniej było ubraniem. Na chodniku przy głównej drodze wsi jeden zagubiony przechodzień (Ładne słowo – „Przechodzień”, prawda?). Cała ludzkość naszej okolicy w domu, przy stołach, na cmentarzu – u zmarłych, albo w kościołach. Można mówić różnie, można oceniać wszystkich na raz i każdego z osobna, a jak już się odpuści potrzebę oceniania, to można powiedzieć, że w tej chwili wszyscy – czy w domach, czy w kościołach, czy na cmentarzach – przechylają się z praktycznej strony życia na stronę pozornie niepraktyczną, rytualną i tradycyjną. Poświęcają czas na rzeczy, które (w skali materialnego zysku) nie przynoszą wymiernych efektów, takie jak: udział w nabożeństwach, dekorowanie sałatek, pisanie pisanek, a w końcu - bezproduktywne spędzanie czasu przy stołach, mimo, że posiłek dawno już się skończył.



Wczesną wiosną wszystko widać wyraźniej. W tym momencie, kiedy zszedł śnieg, kiedy przestajemy się śpieszyć uciekając przed mrozem w drodze z punktu A do B, świat na chwilę daje szersze pole spojrzeniu. Za chwilę zakryje widoki świeżą trawą, zaroślami wysokimi na półtora metra, gąszczem liści w koronach drzew. Ale teraz, prze tą chwilkę widać, jak cała ziemia jest bezbronna i odkryta. Perspektywa szeroka. A w niej:

Pusty dom, który chyli się do ziemi, ukryty za poszyciem drzew – już w piątym stadium rozkładu. Walki srok o miejsce na gniazdo w przydomowym lasku za wąwozem. Wysprzątane ogrody i zaśmiecone po jesiennych podtopieniach koryto rzeczki. Końcem listopada rwąca woda wyczyściła wszystkie zakola i teraz śmieci skrzą się jak wyrzut sumienia, na wysokości wzroku. Trzeba będzie coś z tym zrobić. Ale nie dziś. Dziś życie ludzkie toczy się wewnątrz domów, a świat zewnętrzny jakby na chwilę zastygł w uroczystej ciszy, w ostatnim momencie przed ostatecznym aktem stworzenia na nowo.




Za oknem, na które wychodzi mój widok – w tej chwili, kiedy to piszę, po wielkanocnym spacerze – kos, drozd, zięba, sikora i dzięcioł realizują skrzętnie wielki plan. Plan, wobec którego każda religia jest tylko niezdarną nowomową, próbą ubrania w słowa niewysłowionego. Każda teologia to, wobec tego planu, gaworzenie brzdąca. I nawet nauka jest nieporadna, jak marna polonistka, próbująca ująć słowa wiersza w ramy klucza odpowiedzi. W tej ciszy, biorącej we władanie świat naszej małej okolicy, pomiędzy godziną 10-tą, a 13-tą czasu środkowoeuropejskiego Anno Domini 2021, jest coś tak pierwotnego, że aż zapiera dech. Czas odrodzenia. Uniwersalne doświadczenie, wspólne dla mnie i dla kosa z ogrodu. Uczucie ciepła, wolniejszy krok, zapach ziemi i mgły wieczorem, kiedy wracam ze spaceru do domu. Dłuższy dzień – zaczyna się czas budowania. Mieszkanie na wsi pozwala być bliżej tego porządku, choć doświadczenie jest mimo wszystkich zmian cywilizacyjnych, mimo naszej głupoty w traktowaniu natury i ziemi, wciąż uniwersalne. Proste jak kij od miotły. Kiedy robi się ciepło i słonecznie chce się wyjść z domu i pójść. Na łąkę, nad rzekę, na pole, do lasu, do ogrodu. Chce się żyć i śpiewać. Trochę mniej chce się spać. Przyroda dookoła się budzi, ptaki budują gniazda, wszystko żyje, śpiewa, bzyczy w powietrzu. I tak, na naszej szerokości geograficznej – od tysięcy lat.



Chodzi o życie. Piszę ze swojej perspektywy, jest mi ona najbliższa choć wcale nie jedyna ani lepsza, od innych. Można to, co dobre i prawdziwe nazywać różnymi sposobami. Słowa są tylko narzędziem do wyrażania doświadczenia bardziej pierwotnego od nich samych, są niezbędne ale nie nieomylne, mogą z nich powstać dzieła piękne i okrutne – w zależności od treści, która jest w nas, w użytkownikach słów. Podobnie, tak sądzę, jest z religią (każdą). Może służyć do rzeczy pięknych, ale może też czynić spustoszenie. Można w jej imię toczyć wojny albo opiekować się tymi, którymi nikt inny się nie chce zaopiekować. Wszystko zależy od tego, co masz w sobie. Możesz być dobrym chrześcijaninem, dobrym ateistą, dobrym agnostykiem. Niezależnie od wyznawanej wiary, możesz być dobrym człowiekiem. Cała reszta jest wtórna. Cała reszta to tylko narzędzia, za pomocą których osadzamy nasze istnienie w układzie zrozumiałych dla innych odniesień, od wielu lat i pokoleń szukając sposobów na realizację zadania „życia w świecie”. Życia istoty z definicji rozumnej, co znacznie komplikuje sprawy i stawia nas w sytuacji ponoszenia odpowiedzialności nie tylko za znalezienie pokarmu ale też za czyny naszej społeczności albo rzeczy, które wydarzyły się kilkaset lat temu, albo dopiero się wydarzą. Trudna sprawa, prawda?


Po co to wszystko? To całe krążenie? Lata świetlne, idee, sprawy nie do zrozumienia, narodziny i śmierć, a także zmartwychwstawanie, symboliczne lub nie… Czy nie lepiej by było być wróblem? O, tak. Czasami.


„[…] Ale przecież na pewno byłoby nam szkoda

nie zobaczyć tej drogi w szpalerze drzew,

doprawdy pięknych aż do przesady,

nie ujrzeć, jak gestykuluje

ta trupa dostojnych mimów w różowych szatach.

- Nie być zmuszonym do postoju dla nabrania benzyny

i nie posłyszeć smutnej, dwutonowej, drewnianej melodii

pary niezgranych ze sobą chodaków,

klapiących niedbale o zaplamioną smarem

podłogę stacji. […]

-Szkoda byłoby nie posłyszeć

innej, mniej prymitywnej muzyki: śpiewu pękatego

brązowego ptaka nad zepsutą pompą benzynową

w bambusowym kościele w stylu jezuickiego baroku:

trzy wieże, pięć srebrnych krzyży.

- Tak, szkoda byłoby nie posnuć rozważań

bez wyraźnych konturów i konkluzji

nad tym, co może łączyć – i to przez stulecia –

z gruba ciosane drewniane obuwie

i z drobiazgową precyzją strugane

fantazje drewnianych klateczek.

- Nigdy nie wgłębiać się w historię, zapisaną

tą kruchą kaligrafią klatek dla śpiewających ptaków.

- I nigdy nie być zmuszonym do wysłuchiwania deszczu,

tak podobnego do mów polityków:

dwie godziny nieubłagalnego oratorstwa,

a potem nagła, złota cisza […] ”



Wiersz Elizabeth Bishop, przytoczony tu w połowie, bo tak bardzo pasuje do tego co chcę napisać, ma tytuł „Pytania w związku z podróżą”. Szkoda by było nie uczestniczyć w tej podróży. Najbardziej niezrozumiałej podróży przez doświadczenie życia na świecie. Podróży, którą próbujemy sobie uczynić trochę bardziej zrozumiałą, poprzez: sztukę, naukę, religię, języki, systemy państwowe – z których każde mogą być użyte do dobrych lub do złych celów.

Więc, kiedy ktoś mnie zapyta, w co wierzę, na wszelki wypadek, żeby mnie źle nie zrozumiano, nie powiem: „W Boga” ani „w Polskę” bo to są słowa bardzo rozszarpywane, nadużywane, wykorzystywane w celach do których nie zostały po raz pierwszy wypowiedziane. Wierzę w dobro. Wierzę w przeogromną moc do odradzania się z popiołów tego, co zostaje zniszczone. I wierzę, że jest w ludziach mądrość.





Że, niezależnie od tego w jakim języku mówią i w jakiej tradycji są osadzeni – ich intencją jest w zdecydowanej większości, być dobrymi. I, że świat kieruje do tego, pomaga, daje wskazówki. I my te wskazówki od wielu lat, jako ludzkość ogółem, łapiemy i zapisujemy w różne systemy. I te systemy (nawet parlament) też są z definicji po to, żeby pomóc. Są w nich wpisane sprawy tak uniwersalne jak życie, potrzeba dążenia do dobra, świętowania odrodzenia. Ponieważ nie mamy innych środków, operujemy tylko symbolami, które te nasze pierwotne doświadczenia starają się opisać. Wśród tych symboli, z których składa się sałatka wielowarzywna tradycji i kultury, jedne są bardziej zrozumiałe i uniwersalne, drugie mniej, ale wszystkie składają się na ten jedyny w rodzaju smak, bez którego nie wyobrażamy sobie świąt. Bo święta są ważne. Potrzebne, tak sądzę.



Wszyscy realizujemy tą potrzebę (świętowania, nadawania sensu pierwotnym doświadczeniom) na różne sposoby, bo świat stał się na tyle niejednorodny, że nie wystarczy jeden system, ale w każdym z tych, którymi się wypowiadamy, jest coś dobrego. Coś, co łączy. Jeśli idziemy z koszykiem do kościoła, mimo, że jeden z wierzy w zmartwychwstanie Chrystusa, drugi wierzy w odrodzenie przyrody, a jeszcze trzeci wierzy przede wszystkim w sens bycia z rodziną w święta, to ten koszyk i to jajko w koszyku i ta wiara w rodzinę – są tym, co łączy. To co nas łączy, jest w tym momencie świata, w święta – te, czy tamte – bardziej uniwersalne, niż to, co nas dzieli. Do końca nie rozumiem dlaczego, ale co roku będę dalej wyjmować pisaki do robienia pisanek i tak jak uczyła mnie babcia, nanosić na jajka symbole – gałązkę brzozy, zygzaki i zawijasy, podobizny ptaków i słońca. Przychodzi mi do głowy jeszcze kilka wersów na wytłumaczenie tego zupełnie nie opierającego się na założeniach naukowych, rozważania. Z „Przesłania Pana Cogito” Zbigniewa Herberta:

„powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy

bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz”


Jest na jabłoni w ogrodzie taka gałązka najbliżej okna. Przysiadają na niej ptaki i odlatują dalej. Są kolorowe i piękne. Nic więcej.



Zdjęcie ćmy zakamuflowanej na krawężniku na stacji benzynowej oraz pisanek w miseczce: Kuba Żeligowski #Wielkowiejskość

104 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Komentáře


bottom of page