Wody już odeszły.
Widziałam jak odchodzą, jak spływają rynsztokiem przy jumbach. Sąsiedzi stali z łopatami i pilnowali wód, żeby te nie zalały domów. Bo, wiecie, nie wszystko na świecie jest z betonu, substancje organiczne bywają słabiej związane, jak piasek czy ziemia, a woda ma ogromną, naprawdę ogromną siłę. Sąsiedzi wiedzą, co robią, stojąc z łopatami przy rynsztoku i kierując ją we właściwą stronę. Do naszych domów na górze przysiółka prowadzi tylko jedna utwardzona droga i bez niej wszystkim nam byłoby trudniej, stąd ta czujność w sprawach wody. Tego roku, na przykład, nieupilnowane wody podmyły spory kawał asfaltu z drogi nazwanej „gościńcem”, czyli naszej głównej drogi wiejskiej, łączącej wszystkie przysiółki. Służby bezpieczeństwa zagrodziły oderwany kawałek barierką i teraz trzeba sobie w tym miejscu ustępować pierwszeństwa i tak będzie aż do skończenia kadencji.
Nie znałam tego wcześniej tak dobrze jak sąsiedzi, wychowałam się w mieście, wielką wodę pamiętam z wakacyjnej wycieczki w ‘96 roku kiedy w dużym fiacie z tatą wracaliśmy w trybie pilnym z wakacji. Nie wiedziałam przed czym uciekaliśmy ale nasi gospodarze z gór wiedzieli i mądrze zaproponowali powrót, kiedy tylko przyjechaliśmy na miejsce. Zapamiętałam tylko utopione w strugach deszczu Morskie Oko. Jeden dzień pobytu 800 km od domu. Dopiero zeszłego lata po raz drugi widziałam, co się dzieje, kiedy woda wymknie się spod kontroli . Spadło kilka ulewnych deszczy i ludzie wyszli na ulicę, a stojąc w grupkach, rozmawiając, nawet śmiejąc się i żartując, mieli w oczach niezwykłą czujność. Jakby wielopokoleniową, instynktowną gotowość do reakcji w razie potrzeby. Coś niezwykłego, czego lepiej nie wywoływać, bo lepiej tym, co całe życie spędzają bez tego wyrazu w oczach. Letnia powódź na naszej wsi spowodowała kilka podtopionych piwnic, kilka zalanych ogrodów i zniszczonych planów na kiszone ogórki, które zgniły na krzakach zanim zostały zebrane. Przypomniała mi się tamta woda, kiedy śnieg zaczął topnieć i nasza spokojna asfaltowo – jumbowa droga wiejska zmieniła się w niewielki, ale rwący strumień. Odejście wód trwało dwa – trzy dni. Sprawnego przebiegu akcji przedporodowej pilnowali: Staszek (zwany Pianą), Leszek oraz Synowie i inni, których nie widziałam, bo mnie tam akurat nie było.
Pierwszy raz widziałam to w formie tak spektakularnej.
Bo i dawno nie było takiej zimy, tak wyraźnej, symbolicznej zimy, która zamyka i odcina nas od świata na zewnątrz. Pod koniec tej zimy intensywnie padał śnieg, zrobiły się z niego zaspy, jakich nie pamiętałam od czasów wczesnego dzieciństwa w mieście. Wśród tych zasp stało się oczywiste, że ważne są przejścia. Przejścia dla pieszych, przejścia między domami sąsiadów, na wąskich chodnikach i parkingach przed pracą, domem, szpitalem. Przejścia, w których trudno się minąć, szerokości jednej łopaty do śniegu, niedostosowane do wymogów dystansu społecznego przejścia – od człowieka, do człowieka. Mijaliśmy się w nich, zapominając o przepisowym półtora metra, a kiedy sobie o tym przypominaliśmy, widać było jak bardzo oczywista jest dla nas (nawet tych z dużą potrzebą przestrzeni) bliskość; jak niezauważalnie dostosowaliśmy do niej futryny naszych drzwi i szerokości łopat do śniegu.
Ta zima dała wiele do myślenia. Paradoksalnie, zima która ma w sobie pierwiastek „wsobności” i wyciszenia, zasypuje nas śniegiem, ścisza dźwięki i sprowadza skalę barw do najpierwotniejszej postaci – ta sama zima, tymi samymi środkami pozwala wydobyć to, co ważne. Ścieżkę na śniegu, między domem naszym, a domem sąsiadów. Miejsce na parkingu, z wąskim przejściem między samochodami, a jednak na tyle szerokim, żeby pomóc komuś wypchnąć zakopany w śnieżnej brei po miskę silnikową pojazd. Ścieżkę kota, wydeptana wokół domu. Własną ścieżkę od drzwi auta, do drzwi zimowego schronienia.
Ta zima zdystansowała i zbliżyła, a po niej przyszła wiosna, jak w baśni Andersena.
Bo teraz jest wiosna. Widziałam jak wystawia pierwsze lepkie i niewinne pędy z szarawej gałęzi. Już się prawie urodziła. To kwestia dni. Tak jak mówiłam, widziałam jak odchodzą wody po zimie. Skala jest większa, niż człowiecza, dlatego kapryśność tego porodu trwa już kilka tygodni ale wyjście jest jedno i nieuniknione. Jest nim życie. Zanim na dobre się pojawi jeszcze przez kilka dni będzie się zmieniać pogoda, będzie nam mieszać się w głowach, będziemy bardziej marudni i kłótliwi bo tak się dzieje, kiedy siłuje się ziemia z niebem, a między nimi wydarza się wielki poród przyrody.
Za miesiąc przywykniemy do liści na drzewach i nie będziemy się im dziwić ale teraz jest ten moment graniczny, moment zachłystu i zachwytu. Moment wrzasku rodzącej się przyrody, nerwowych rozstrojów, gorączek i wieści ze świata. Po wielkiej zimie zdajemy się widzieć więcej kolorów, niż kiedykolwiek, słyszeć więcej, niż kiedykolwiek, dźwięków. Zaraz wdepniemy w to wszystko, buty zapadną się w błocie, paznokcie będą pełne ziemi, ogrody urodzą fasolkę i maki, pójdziemy do pracy, do pracy, do pracy. Zapomnimy po co była zima.
Po co była zima? Przymusowy bezruch i dystans. Zima #zostańwdomu. Stan skupienia subtelnie wyostrzony na rzeczy pierwsze, podstawowe, bez których trudno byłoby ruszyć się w jakąkolwiek stronę aby nie zamarznąć. Imponderabilia – to jedno z moich ulubionych trudnych słów, choć wcale nie jest trudne, jest melodyjne, a znaczy tyle, co wszystko co ważne, czyli miłość, wolność, sens czy głęboka istota domu. Słowem kluczem tegorocznej zimy był dla mnie dom. Dużo czasu w domu.
Raz stałam przed domem, z psem, a jakże by bez psa stać przed domem. Pies dobrze motywuje do ruchu i koniecznych postojów, dobrze jest mieć przy sobie psa. Dzięki psu można stanąć przed domem, on coś tam wącha na śniegu, a ty się gapisz w czworobok z ukośnym dachem i sterczynką komina.
W tą skrzynkę istnienia, do której codziennie wchodzimy, wychodzimy, poruszamy się, napełniamy sobą w jakiś przedziwny sposób; która zamyka dużą część naszego życia w sobie.
Stoję przed własnym domem.
Mieści się cały w moich oczach i ja cała też się w nim mieszczę (zmieściłoby się mnie nawet jeszcze więcej). Wydaje mi się, że dom jest jak wielkie, ciepłe zwierzę, które śpi. Żyje, karmimy go naszym ruchem, snem i dynamiką – dwoje ludzi, dwoje zwierząt nazwanych i dużo zwierząt bez imion, jak ptaki, myszy, mrówki, robaczki między balami, które wydziobuje dzięcioł. Nie wiem do końca, jaki zachodzi tu proces. Czy ściany budynku, mieszkania, pomieszczenia, chłoną myśli, emocje, sny i w jakiś sposób nabywają naszych cech, stają się do nas podobne choć nie zmieniły wyglądu? Czy poprzez konieczne czynności powtarzane codziennie (przyniesienie drewna, rozpalenie w piecu, wstawienie wody na kawę, zabranie talerzy ze stołu, zgaszenie świateł przed snem) nawiązujemy biologiczną więź z materiałami domu, ożywiając je?
W każdym razie to, co stanowi najtrwalsze rusztowanie domu, co sprawia, że „istnieje dom” to nie ściany z betonu, drewna czy cegły i przykrywający je dach. Raczej – będzie to suma odcisków palców, odbijanych na klamce przez domowników; spojrzeń przenikających przez okno kiedy wstaje się rano. Ilość przekręceń kurka z gazem, zużytych pudełek zapałek, obrotów nadgarstka przy wkręcaniu żarówek. Myśli i słowa wnikające w elementy konstrukcyjne domu. Starania i zdarzenia. Płynność osadzonego wśród ścian życia. Można przenieść się w inne miejsce i nie stracić przy tym domu. Można mieszkać gdzieś, nie mając poczucia „domu”. To poczucie „domu”, „zadomowienia” kształtuje się gdzieś w dzieciństwie, kiedy tworzy się archetypiczny schemat bycia w świecie. Później go szukamy – jeśli mamy szczęście, znajdujemy.
Dom to bardzo dużo, gdziekolwiek jest. Dom to żywe zjawisko zakotwiczenia – w czyichś myślach i sercu. To, to za co jesteśmy gotowi oddawać najpiękniejsze rzeczy, które posiadamy, jak Gerda, która oddała rzece nowe, śliczne, czerwone trzewiki, kiedy wyruszyła na poszukiwanie Kaja. Dom to sieć połączeń między ludźmi, która sprawia, że nawet ci mieszkający daleko, mogą być częścią naszego domu. Punkty styczne doświadczania świata przeze mnie i przez Ciebie. Kiedy jest ich dużo, składamy je na półkach, robimy z nich przetwory dla roztoczy kurzowych, które unoszą się w powietrzu w smudze światła, wpadającego rano przez szybę. Osadzamy w kubiku z przegrodami na tak zwane czynności życiowe, a życie:
„Życie, jak wiesz, to spalanie, zjadanie, rozkład
substancji organicznych w rzeczy bardzo proste
plus kilka nieistotnych dla chemii szczegółów”
Tak napisał Tomasz Różycki.
Stoję przed domem i zakotwiczam się w nim.
Bezcenność tego doświadczenia jest najlepszym co mnie spotyka. I bardzo rozumiem małą Gerdę. Zrobiłabym tak jak ona. Oddałabym nowy zeszyt z kremowymi kartkami i makiem na okładce, żeby nadal był dom, rozumiany jako: człowiek, kot, pies, robaki w ścianach, pielgrzymki mrówek latem, motyl , odbijający się nocą, kiedy nie mogę zasnąć, w cieniu gwizdka czajnika, rzucanym na kuchenkę gazową. Taki dom pozwala przetrwać różne straty, huragany, pory roku, trzęsienia ziemi, mimo, że opiera się na konstrukcji z tworzyw niematerialnych.
To doświadczenie powinno być uniwersalne. Tak myślę. Powinno, ale nie jest i to jest najtrudniejsza część związana z myśleniem o domu. Obrazki ze świata, na którym jest ta sama wiosna, co u mnie, a w którym coś płonie, coś się traci, coś znika. Tych obrazków ze świata jest tak dużo i migają tak szybko na osi czasu, że trudno odróżnić rzeczywistość od reklamy i równie łatwo ulec reklamie jak oddalić od siebie rzeczywistość.
Ale ona jest.
Zatrzymuję się na zdjęciach z obozu dla uchodźców, który spłonął w Bangladeszu w zeszłym tygodniu, kiedy tu zachłystywałam się wiosną. Mali ludzie, dzieci, sadziły tam kwiaty i rośliny w zorganizowanych przy świetlicach prowizorycznych ogrodach, w prowizorycznie zaaranżowanej rzeczywistości „domu”, „schronienia”. Stworzonej z pomocą ludzi z organizacji próbujących wymazywać koszmary z ich snów. Kiedy stoję przed swoim domem, piję herbatę z łyżeczką cukru, patrzę na jabłonkę za oknem, na wodę spływającą po drodze, którą wracam do domu – nie potrafię sobie wyobrazić konieczności opuszczenia tego miejsca. Sytuacji, w której zmuszona bym była razem z innymi osobami tworzącymi mój dom, powiązać się mocno tym, co nas łączy i ruszyć w drogę, nie widomo gdzie, zostawiając miejsce, w którym było mi pewnie, do którego się przyzwyczaiłam i które zaczęłam animować (gr. anime – ożywiać, nadawać ducha), uznałam za dom. Po jakimś czasie przyzwyczaiłabym się do nowej sytuacji. Przyzwyczajenie się jest najstraszniejsze ale ono pomaga w takich sytuacjach przetrwać. „Natura, wiedząca, że rodzimy się, aby znosić udręki, niczym nie zasługuje bardziej na naszą wdzięczność niżeli tym, że jako ulgę w cierpieniach wynalazła przyzwyczajenie, które nas prędko oswaja z największymi nieszczęściami.” Tak pisał Seneka.
Chciałabym się nie zgodzić, powiedzieć, że wcale nie jesteśmy stworzeni aby znosić udręki, jesteśmy stworzeni żeby czytać piękno. Nawet wierzę, że tak jest, tylko co zrobić ze światem? Jak zrozumieć, że miliony ludzi uciekają z miejsc gdzie były ich domy. Próbują budować, z pomocą innych prowizoryczny świat, sadząc roślinki w ogrodzie, przy świetlicy – i ten prowizoryczny świat znów płonie?
Długo pisałam ten artykuł, nie wiedziałam czy łączyć opowieść o domu, z opowieścią o niepewności, utracie i smutku. Jednak, zdecydowałam się to połączyć, a właściwie o niczym nie decydowałam, słowa same łączą się w zdania, które trzeba wypowiedzieć, pewne obrazy łączą się ze sobą w świadomości i nie mamy na to wpływu. Najpiękniejszy wiersz o domu ( „Dom” Zbigniewa Herberta), jest zarazem najsmutniejszym wierszem o wojnie:
[…] dom był lunetą dzieciństwa dom był skórą wzruszenia policzkiem siostry gałęzią drzewa policzek zdmuchnął płomień gałąź przekreślił pocisk nad sypkim popiołem gniazda piosenka bezdomnej piechoty dom jest sześcianem dzieciństwa dom jest kostką wzruszenia skrzydło spalonej siostry liść umarłego drzewa
Chciałam tylko opowiedzieć o domu, i pamiętałam kawałek : sześcian dzieciństwa, kostka wzruszenia. Chciałam użyć tych słów, ale one okazały się być częścią całości, kontekstu, z którego nie możemy się wyrwać, chociaż wszystko w nas krzyczy przeciwko temu i całą sobą chciałabym uznać ten kontekst za niebyt.
Ale znam osobiście pana Tadeusza, który w Iwli mieszkał kilka miesięcy nad potokiem, gdy z desek odłożonych przez jego rodziców po I wojnie na nowy dom, żołnierze budowali bunkry do bitwy II wojny. Mam w głowie obrazek, jak 90-latek opowiada, płacząc, o tym, jak brat z kolegą poszli po sól do ziemniaków do opuszczonej wsi i nie dotarli nigdzie, a kiedy znalazły ich rodziny, leżeli brzuchami do ziemi. Jeden miał pod twarz podłożoną beretkę. I z bólu tak chyba, nadarł tak trawę, bo to jeszcze nie było śniegu, leżał, drąc.
Znam panią Anię, która kiedyś powiedziała mi rozdzierającą myśl, pomyślaną dziesięciolecia temu, setki kilometrów na południe od miejsca, w którym rozmawiałyśmy. Pomyślaną, kiedy uciekła w wysokie zboże, unikając śmierci i siedziała tam całą noc, w zakrwawionej sukience, pogryziona nie przez zwierzęta, tylko przez ludzi. Dwunastolatka, pomyślała wtedy tak: Boże, dlaczego ja się nie dałam zabić. Już miałabym spokój. Już bym nic nie wiedziała.
Pani Ania, Pan Tadeusz. Dzieci o innych imionach, kilkadziesiąt lat później, ileś tam kilometrów dalej. Te same doświadczenia.
Za to, że tym dzieciom, zamiast stabilnej konstrukcji domu, buduje się konstrukcja zwątpienia – za to musimy poświęcić im uwagę, musimy o nich wiedzieć. Świat jest okaleczony ale rodzi się na nowo. Nie piszę tego żeby pielęgnować rozpacz. Jest ostatnim, co trzeba pielęgnować. Trzeba pielęgnować nadzieję. „Opiewać okaleczony świat” jak pisał zmarły w zeszłym tygodniu, Adam Zagajewski. Siać rośliny, które rosną w odnowionej ziemi. Opowiadać o potrzebie pomocy tym, których dom opiera się tu i teraz na empatii innych. (Przecież każdy z nas był w sytuacji, kiedy ta empatia pozwalała odbudowywać domy i światy). Wspierać sztaby specjalistów wymazujących koszmary ze snów. Jeśli wiosna ma przyjść, to przyjdzie.
Nie wierzę w sens cierpienia. Wolałabym skończyć ten artykuł na zdjęciu z czajnikiem.
Na nadchodzące święta, chciałabym życzyć wszystkim i z całego serca, żeby doświadczenie domu stało się uniwersalnym udziałem. Tu i teraz. Bez dziecięcych ofiar i ich szczęścia w życiu wiecznym. Żeby komuś mogło być bliżej do tego celu, udostępniam zbiórkę na odbudowę strefy dla dzieci w obozie dla uchodźców w Bangladeszu (trzeba kliknąć w zdanie o zbiórce).
Wierzę w działania – moje, twoje, nasze, ich – że mogą zbliżyć ten świat, jeśli nie do doskonałości, to do stanu, który będzie dobrym domem dla jak największej ilości zamieszkujących go istot. Tak, jak powinno być.
A dzieci szły, trzymając się za ręce i rozmawiając o tym, co kochały. Dokoła nich budziła się ze snu przyroda, na niebie jaśniało słońce, na łąkach pachniały kwiaty, na polach kołysały się zielone fale zboża, las szumiał, świergotały ptaki. Tak zbliżyły się do wielkiego miasta. Dzwony odezwały się z wieży kościelnej i dzieci poznały ten dobrze znany głos. I poznały ulice, domy, sklepy, bramy.
Ściskając się za ręce, biegły do swego domu, po znanych schodach, na znane poddasze, do izdebki, gdzie upłynęło im dzieciństwo.
Nic się tu nic zmieniło: sprzęty stały na swoim miejscu, na zegarze posuwały się wskazówki, a wahadło biegało w tę i ową stronę, powtarzając tym samym jednostajnym głosem: tik–tak!
Wchodząc we drzwi, zauważyły dopiero, jak urosły w przeciągu tego czasu. A tam, przy oknie, stały ich małe krzesełka! Babunia siedziała na starym fotelu i modliła się z książki, a słońce oblewało złotym blaskiem jej siwą głowę.
Jak tu ślicznie, jak jasno, jak wesoło!
O pałacu królowej śniegu zapomnieli. Usiedli znowu na małych stołeczkach jak dawniej i spojrzeli na drewnianą skrzynkę, w której rosły powoje i groszki pachnące. Na krzaczkach róż rozwinęły się prześliczne kwiaty i zdawały się uśmiechać do nich, nachylając różane główki w stronę okna.
A dzieci zaśpiewały razem:
Co ja kocham na tym świecie?
Złote słonko, cudne kwiecie!
Boże ptaszki śpiewające,
Jasne rosy, w kwiatach drżące,
Błękit nieba i obłoki,
Cały piękny świat szeroki,
I chatynkę pobielaną,
I mateńkę ukochaną!
Wszystko kocham serca biciem,
A przestanę chyba z życiem!
Hans Christian Andersen „Królowa śniegu”
Comments