top of page
Szukaj
akarmelita

Krążenie



Najmniejsza roślinka ma dwa listki.

To fiołek.

Kwitnie na trzy kolory i co roku odradza się z popiołów, kurzu i ziemi.

Dostałam go w zeszłym roku od babci-sąsiadki. Późną jesienią, myślałam, że umarł, kiedy opadły wszystkie kwiaty i zgniły gałązki, została tylko ziemia w doniczce.



Średnia roślinka ma już 10 i pół liścia.

Dostałam ją od siostry, chyba na Wielkanoc i wiozłam do siebie 750 kilometrów.

Mieściła się w szklanym kieliszku. To drzewko szczęścia, które nigdy nie umiera.

Można go nie podlewać przez pół roku, a ono przeżyje. Pół liścia złamało się, kiedy jesienią kot skoczył przez okno. Złamany kawałek wsadziłam w doniczkę po fiołku, który (myślałam, że) umarł.

Pół liścia kiełkowało ale w końcu znikło, za to pojawił się zaczątek fiołka, bo w międzyczasie przyszła i ulotniła się zima.


Największa roślinka ma 45 listków i 3 malutkie, w kolorze jasnej zieleni, giętkie i jędrne, których nie trzeba jeszcze wycierać z kurzu. Razem z tą roślinką, na którą mówią "Beniaminek" i też trudno ją zabić, dostałam od Babci Honoratki wetknięty w doniczkę patyczek od róży, długości piętnastu centymetrów. Wycieram kurz z liści i liczę do 45-ciu. Lubię to robić i cieszę się, że udaje mi się utrzymać przy życiu moje roślinki.


Kurz trzeba wycierać z liści tak, żeby nie odginać do siebie ich delikatnych gałązek, ale dostosować wygięcie dłoni do kształtu i kierunku, jaki przybrał liść.

Tego uczyła mnie Babcia i tego, że czasem można zrobić roślinkom prysznic, ale delikatnie i że trzeba do nich mówić. Babci wyrastają róże z patyczków, ale mi nie chcą. Przełożyłam patyczek różany do czteroletniego habanero (było już tu, w tym domu, kiedy się w nim pojawiłam). Dzięki temu pamiętam, żeby podlewać też i je, ale patyczek nadal się w nic nie przemienia. Może nie mówię do niego wystarczająco długo?


W mieszkaniu mojej babci jest benjaminek, którego trzeba będzie wynieść, bo sięga już sufitu. Jest awokado i mandarynka, zasadzone z pestki, jest dżungla cytrynowca pod ścianą, pod oknem. Wszystkie razem mają tyle liści, ile jest gwiazd na niebie, a w całym mieszkaniu pachnie zielenią, suszoną trawą żubrówką i cytryną.


Dostałam jeszcze od brata kaktusa w kieliszku ale kot go stratował, zanim zdołałam wywieźć go poza województwo pomorskie.

I jeszcze są lilie, które nie są liliami ale tak nazwała je sąsiadka, dając mi cebulki zeszłej wiosny. Na zimę jedna straciła kwiaty, a druga całkiem się straciła, ale widzę, że (podobnie jak sprawa ma się z fiołkiem) ta całkiem pozornie stracona reinkarnowała się w nowe wcielenie i dorasta już do wysokości tej ze straconymi kwiatami. Tylko patrzeć, jak obie zakwitną.


Roślinność domowa mnie dziwi i zadziwia.

Przede wszystkim się cieszę, bo pierwszy raz łapię taki rytm, w którym mają szansę przeżyć rośliny.

Nawet jak na chwilę o nich zapomnę to dają sobie ze mną radę.


Ponadto - dostałam od babci sadzonki roślin działkowych. Działka to kosmos mojej babci. Raj na ziemi, dosłownie. Kiedy przekraczamy małą zieloną bramkę zamykaną na klucz wydany przez spółdzielnię działkowców, Babcia mówi: "Oleńko, tu jest tak pięknie, to jest raj. Tak lubię tu przychodzić." Więc dostałam sadzonki z Raju, zapakowane w stulitrowe worki napełnione ziemią - przewieźliśmy je potem autostradami przez kilka województw, na stacjach sprawdzając czy z worków nie wycieka woda. A potem wsadziłam je w ziemię przed drzwiami, przed naszym domem na końcu przysiółka. Kiedy zakopywałam jesienią korzonki maków w ziemi obok drzwi, czułam dumę. Dostałam pod opiekę piękno i życie.

Kobiety w mojej rodzinie od pokoleń prowadzą wymianę rajskiej roślinności. Sadzonki, rozsady, gałązki i korzonki przewożone są różnymi środkami transportu. Samochodem, pociągiem, podawane kierowcy w autobusie - zawsze z rąk do rąk, zwykle kobiecych. Między ogródkiem Cioci-Babci Marysi w Nadziei na Lubelszczyźnie, a działką Babci Honoratki, wchodzącą w skład kompleksu "Spółdzielni Działkowiec" w Słupsku. Między balkonem Cioci Ziuty na lubelskim osiedlu, a ogrodem Cioci Lili w podtrójmiejskiej wiosce. A teraz też na podkarpackiej wsi, którą od dwóch lat przyswajam sobie powoli. Rośliny wędrują za kobietami, które opuszczają miejsce urodzenia i wyciągają w podziemię korzenie, rosną poprzez doniczkę, poprzez blat biurka, poprzez podłogę i fundamenty. Splatają się korzeniami, gdzieś w kosmosie, w przestrzeni, która spina wszystko do kupy, łączy poranki i doświadczenia, łagodzi różnice wyznaniowe między nami.

Trzeba o nie dbać, trzeba mówić do nich. One są uparte i tak zmartwychwstają, nawet zaniedbane. Ale trzeba im trochę miłości, trochę wody. Odwdzięczą się liśćmi tak licznymi jak gwiazdy na niebie, zapachem suszonej trawy żubrówki, zielenią.



84 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page