Leżał jakiś czas. Długo dłużej niż mogę pamiętać. Leżał odkąd przestał wisieć, a przestał wisieć pewnie przy jakimś remoncie, może wtedy, kiedy kładli katongipsy? A może wtedy, kiedy zmarła najstarsza mieszkanka i rodzina, przygotowując dom do sprzedaży, odświeżała wygląd pomieszczeń. Odpustowy oleodruk nie pasował do wyobrażeń o gustach przyszłych nabywców. Brzydki i stary, wyjedzony przez mole, z pokruszonym papierem (dawno temu ozdobnym) walającym się za zapyziałą szybą, przez którą ledwo widać uduchowione twarze Świętych Pańskich, Syna Jedynego i Boskiej Matki. Tylko ta boskość, pokropiona wodą święconą, uratowała go przed losem reszty sprzętów domowych, czyli spaleniem, wywózką TIR-em zbierającym wielkie gabaryty albo dożywociem w pobliskim leśnym wąwozie, w którym świętują tradycyjne dożywanie do rozkładu emaliowane garnki, kanistry po benzynie, szyby z wymienionych okien i błotniki samochodów. Wcześniejsze pokłady były z tworzyw naturalnych, szybciej im szło mieszanie się ze ściółką leśną. Te współczesne wybijają kolorowym patchworkiem każdą wczesną wiosną, a potem bawią się w chowanego wśród gęstej, letniej plątaniny krzaków, żeby pójść spać pod pierzynką z liści jesienią. Ich dogorywanie będzie długie.
Oleodrukowi oszczędzono tego losu z powodu dużego prawdopodobieństwa kontaktu z wodą święconą, jak i innymi znamionami świętości (obecność wspomnianych już Świętych Pańskich). Świętego się nie ciska gdziebądź. Decyzją Rady Rodzinnej organów Sądu Ostatecznego Nad Niepotrzebnymi Już Przedmiotami pierwszej i drugiej potrzeby, trafił na strych, do miejsca pokuty, pod troskliwą opiekę moli, pająków i roztoczy. Zadomowiły się te robaki między warstwami papieru, zakładały kolonie, kolejne pokolenia składały jaja i wylęgały się w sprzyjającym, suchym i ciepłym środowisku nad belką nazywaną w wiejskich domach tragarzem.
Dobrze im tam było. Za deseczką, przytrzymującą papier usztywniający tył obrazu. Ten papier, a właściwie cienka tekturka złożona wpół, zszarzała i oblepiona kurzem. Ktoś użył tego, co akurat miał pod ręką. Znać ślad epoki, w której nie było nadmiaru. Wielka, tłusta plama po środku tekturki usztywniającej świętą konstrukcję świadczy o jej wcześniejszym przeznaczeniu do owinięcia czegoś tłustego. Między tekturką, a szybką, stuletni kolaż.
Po środku obrazek. Oleodruk wielkości zeszytu. Ramka jest od niego cztery razy większa, trzeba było więc czymś zająć przestrzeń między ciemną drewnianą listewką, a sceną Zaśnięcia i Wniebowzięcia Najświętszej Panienki. Sceny z jej życia (i wieczności) otacza papierowa, koronkowa serwetka. Musiały minąć dziesięciolecia twórczej pracy insektów, żeby ze wzoru, jaki tworzyła, gdy ktoś umieścił ją za szybą, zrobić cos w rodzaju ubrudzonego confetti, przesypującego się z jednej strony obrazu na drugą, jak piasek w sprzedawanych nad morzem obrazkach. Nienadjedzone części jeszcze miejscami trzymają się beżowoszarego papieru tła. Pod obrazkiem doklejony papierowy kwiatek. Wycięta z serwetki korona spoczywa na głowie jednej z dwu Królowych Niebios. Bo obraz jest rodzajem średniowiecznego komiksu – dolna część Zaśnięcia przedstawia wydarzenia wcześniejsze. Późniejsze – Wniebowzięcie, ukazane jest na górze i oddzielone złotą farbą symbolizującą transcendentalny bezkres. Dlaczego tylko jedna Maryja dostąpiła na tym przedstawieniu zaszczytu ukoronowania papierową serwetką? I to ta z niższego kadru, który chronologicznie powinien być wcześniejszy? Czyżby po drodze w zaświaty korona spadła Maryi z głowy na skutek ciążenia ziemskiej atmosfery? A może przydawane przez ludzi atrybuty nie są jednak potrzebne w tej przestrzeni, oddzielonej od nas nieprzeniknionym złotem ikonicznego nieba? A jednak Syn Boży ma na głowie koronę i to nie doklejoną, a wydrukowaną razem z resztą oleodruku.
Po stanie całości mogę przypuszczać, że tą kompozycję ktoś złożył w całość jeszcze przed II wojną. Nie ma napisów, które pomogłyby w identyfikacji, a i nie znam się na datowaniu oleodruków… Może to nie jest najważniejsze, żeby wiedzieć gdzie i kiedy wyprodukowano obrazek umieszczony w centralnej części kompozycji. Bardziej interesuje mnie ręka, która przyklejała do siebie poszczególne części tej estetycznej układanki. Protoplasta lub protoplastka dzisiejszego scrapbookingu, tylko, że w swojej kompozycji nie korzystał z gotowych elementów kupionych w sklepie internetowym dla pasjonatów rękodzieła. W jego (czy jej) dziele brakuje jubilerskiej precyzji, choć nie wiem, czy na pewno „brak” jest właściwym określeniem na opisanie śladu pracy włożonej wiele lat temu w powstanie obrazka, który trzymam w rękach. Bo dzięki temu pozornemu „brakowi” staranności, widzę dziś - po 70-ciu, 80-ciu, czy stu latach? – ślady kogoś, kto zginał papier w taki sposób, żeby pasował do wymiarów ramki, ale już nie uciął naddatku, tylko taki poskładany na kilka warstw umieścił w środku. Dziwna niedbałość, wręcz rozrzutność w czasach, kiedy papier nie był powszechnie dostępny, a ten ozdobny kupowało się na wyjątkowe okazje, żeby zrobić z niego dekoracje na czas świąt albo zanieść w woskowanych bukietach na groby w Święto Zmarłych. Dziwny naddatek.
Kiedy delikatnie zdejmuję deseczkę podtrzymującą z tyłu całą kompozycję, wyjmuję dwa arkusze. Pierwszy to ten poplamiony, użyty z tylu „od ściany”. Drugi, też złożony na pół, to ten „od twarzy”, do którego przyklejony jest obrazek i ślaczki z papierowych koronek. Kiedy go rozkładam, spomiędzy linii zgięcia wysypują się drobinki pyłu, niebieskiego tynku ze ściany, opalizujące skrzydełka moli i kurz. Środek jest w deseń w kratkę i kwiaty. Po drugiej stronie zgięcia, naprzeciwko miejsca, gdzie przyklejony jest na rewersie obrazek, ktoś wyciął nożyczkami dziurę. Początkowo wydaje mi się, że jest w kształcie serca, ale nie takiego walentynkowego, tylko serca przedsionkami i komorami, chirurgicznego. Po chwili widzę, że to jednak miejsce po kwiatku przyklejonym z przodu, pod obrazem. Kolejny ślad ręki autora/ autorki kompozycji. Kim była? Albo kim był?
Im bardziej rozkładam ją na części pierwsze, tym bardziej zagłębiam się w czasie, staję w przeszłości, w miejscu, w którym nie było jeszcze holocaustu ani PRL-u, gdzie nie tak niedawno dostawało się baty za spóźnienie do pracy przy odrabianiu pańszczyzny. Tak niewspółmierne doświadczenie do mojego, że nie da się tego opowiedzieć. Doświadczenie kogoś, kto złożył tą kompozycję z papieru, kleju i farby, licząc, że będzie tworzyć portal między ziemskimi użytkownikami, a dyspozytornią losów, strefą sacrum, ponoszącą metafizyczną odpowiedzialność za przydziały dobrobytu i klęski.
Bo los był wtedy znacznie mniej plastyczny, niż dziś. Nikogo nie męczyła konieczność wyboru szkoły, partnera, miejsca zamieszkania. Nikogo też nie cieszyła możliwość wyboru, bo wybór… Kończył się przy nadawaniu imienia, kiedy można było wybrać z kalendarza lub repertuaru imion przodków. Reszta, miej więcej w całości, była przypisana. Ojciec, matka, mąż, żona, dom, dzieci, ziemia, powietrze, woda, słońce, urodzaj i klęska. Bez możliwości większego wpływu na jakość i proporcje poszczególnych składników. Dlatego tak nieodzowna, tak potrzebna była opatrzność, która wyrównywała dysproporcje i chroniła od „powietrza, głodu ognia i wojny”.
Obrazek był prawie na pewno kupiony na odpuście w Starej Wsi. Ale czy całość, czy tylko umieszczony w środku oleodruk, przedstawiający scenę identyczną jak słynący cudami obraz ze starowiejskiej bazyliki? Na znacznie mniejszej, kieszonkowej i chyba dużo młodszej pamiątce z tego miejsca, wyszperanej w antykwariacie u pana Zbigniewa Oprządka, zgadza się ilość, ubiór i posiadane przez apostołów atrybuty. Zgadzają się sceny, górna i dolna, ale to nowsze przedstawienie różni się nieco od tego na oleodruku, który mam przed oczami. Przede wszystkim ilością koron. Na kieszonkowej pamiątce z antykwariatu obie Matki Boskie mają korony na głowach. Na „moim” obrazie tylko jedna Panna na koronę, i to jeszcze doklejoną. Skąd ta rozbieżność? Przeglądając Internet w poszukiwaniu odpowiedzi, znajduję na stronie krolowa.pl rozwiązanie zagadki: „Decyzją stolicy apostolskiej sanktuarium w Starej Wsi otrzymało liczne przywileje. W XIX w. papież Grzegorz XVI udzielił pątnikom odpustu zupełnego w uroczystość Wniebowzięcia i Narodzenia NMP. Z woli Piusa IX w 1877 r. na skronie Matki Bożej nałożono złotą koronę.” Czyli ta z serwetki, doklejona przez sprzedawcę dewocjonaliów na odpuście albo osobę, która kupiła obrazek, ozdobiła i dopasowała do drewnianej ramki, jest repliką tej wykonanej na zlecenie Piusa IX przez złotnika krakowskiego, Lewkowicza (https://starawies.jezuici.pl/cudowny-obraz/).
Brak korony w górnej partii obrazu można przypisać roztargnieniu ludowego artysty lub artystki albo brakiem odpowiedniego fragmentu serwetki. A może działalnością moli? Wszystko składa się w całość. Obraz na oleodruku, choć identyczny kompozycyjnie i przedstawiający te same sceny, nie jest dokładną kopią tego z bazyliki. Jednak staje się nią, kiedy sprzedawca dewocjonaliów albo nabywca obrazów dokleja kawałek koronki, powtarzając gest z 8 września 1877 roku, kiedy to nuncjusz papieski z Wiednia, arcybiskup Ludwik Jacobini ukoronował oryginał biżuterią z krakowskiej pracowni. Jeszcze sto lat później, w czasie PRL-u, obraz z bazyliki spalił się podczas pożaru, w jego miejscu wisi teraz replika. Czy zatem ten, który znalazłam sprzątając strych domu, jest bliższy świętości oryginału, niż współczesna kopia z bazyliki? Na pewno posiada nadal jakąś moc przenoszenia. Czuję to na własnej skórze kiedy wymiatam pajęczyny, tynk, skrzydełka moli i kurz ze starego papieru, a potem (o zgrozo!) podklejam zachowane fragmenty papierowej koronki po bokach obrazu dwustronnymi kwadracikami do umieszczania zdjęć w albumach. Myślę o tym, kto te kawałki poskładał w całość. Dziś są skrawkami, podobnie jak moje wyobrażenia o życiu w czasach, kiedy były nowe.
Biorę te skrawki do ręki i oferuję im cząstkową renowację. Nie przywrócenie do stanu nowości, bo nie lubię zabytków odrestaurowanych w sposób, który sprawia, że wyglądają jak nowe. To jak nakładanie fluidu na twarz starszej osoby w takiej ilości, żeby pokryć wszystkie zmarszczki. Starość, zużycie, spłowiałe kolory i wytarte od używania materiały – są wartością, nie trzeba ich przemocowo rewitalizować. Przenoszą poza teraz, jak ten oleodruk i jego papierowe dekoracje objedzone przez mole, których nie zamieniłabym na żadną świecącą rekonstrukcję. Bo takie mi się podobają najbardziej. Jedyne, co czuję, że mogę zrobić dla odświeżenia ich walorów, to wytrzepanie resztek organicznych (chociaż na pamiątkę zostawię jedno skrzydło złotooka) i umycie zabrudzonej szyby. W takiej formie złożę je z powrotem w całość i uznam, że te kompozycja nigdy nie mogła być piękniejsza, niż teraz, kiedy na szarym papierze tła świętego obrazka, dziesięciolecia padającego na niego światła odbiły wzór z fragmentu koronki, który uległ rozpadowi. To odbicie jest przejściem, ombre, między materią, a przemijaniem, między mną, a kobietą lub mężczyzną, którzy dziesięciolecia temu złożyli elementy tej metafizycznej układanki z odpustu.
Comments